Oh! My Goddess
Recenzja
Dziesiąty tom ponownie jest zbiorem luźnych epizodów: nasi bohaterowie grają w baseball, przygarniają szczeniaka, wreszcie udają się do gorących źródeł. Cóż, taka konwencja sprawdziła się w poprzednich dziewięciu tomach, czemu więc nie miałaby się sprawdzić w okrągłym dziesiątym? Niestety na tym etapie wyraźnie wypadałoby zauważyć to, co każdemu czytelnikowi musiało się już rzucić w oczy: Oh My Goddess po prostu nie ma fabuły! Wlecze się bez końca i bez celu tak długo, aż staje się nudne. Po dziesięciu tomach nawet sympatyczna atmosfera, która wcześniej mnie urzekła, zaczyna wydawać się przesłodzona i kiczowata, lecz mimo to nadal całość czyta się nieźle.
W wydaniu ponownie zaszły znaczące zmiany: mianowicie na dobre znikły kolorowe strony, które były obecne od samego początku (gdzieniegdzie jeszcze pojawiają barwne rysunki bohaterek, lecz już bez komiksowych ramek). Na szczęście pozostałe cechy wydania pozostają niezmienione – nadal papier jest czysty i biały, a korekta i tłumaczenie staranne.
Generalnie tom dziesiąty trzymał wysoki poziom, do jakiego przyzwyczaiły nas już boginki. Niemniej jednak rodzi się pytanie: jak długo można pisać o tym samym, bez popychania fabuły do przodu? Nie zdziwiłbym się, gdyby w którymś momencie nawet wierni fani zrezygnowali z dalszej lektury znużeni tym, że po prostu w serii nic a nic się nie dzieje.