Oh! My Goddess
Recenzja
Ten odcinek zawiera kontynuację wątku kolejnego wyścigu – pojedynku, tym razem między Keiichim, a Hasegawą. Stawka jest wysoka, bowiem jest nią kierownictwo w klubie miłośników motoryzacji, którego losy śledzimy od pierwszego tomu.
Tym razem główny nacisk położono na stosunki między naszym bohaterem, a otaczającymi go ludzi, lekceważąc motywy nadprzyrodzone. Generalnie mimo wszystko – jak na tę serię – mamy do czynienia z ciekawą akcją, a sam wyścig jest poprowadzony w sposób bardzo udany.
Edycja znajduje się na wysokim poziomie, do którego zresztą zostaliśmy już przyzwyczajeni. Druk jest bardzo dobry i wyraźny, praca redaktora, tłumacza i korektora nie zasługują w moich oczach na żaden zarzut. Także typowy dla JPF biały papier stawia wysoko ten komiks pod względem jakości wydania.
Recenzja ta dotyczy już 20 tomu Oh My Goddess. Jest to kolejna okrągła liczba, która wywołuje wspomnienia. Do tej pory wydane tomy zawierają tysiące stron, zajmują miejsce na prawie półmetrowej półce i kosztowały grube kilkaset złotych. Przeczytanie tego za jednym posiedzeniem jest chyba niemożliwe.. A mimo to ich fabuła nie posunęła się nawet o milimetr od pierwszego zeszytu. Po 129 rozdziałach można by się spodziewać czegoś więcej, niż wałkowania w nieskończoność takich samych, drugoplanowych wydarzeń i wątków. Cokolwiek by nie mówić o tej serii – ciepłej i przyjemnej w odbiorze – faktem jest, że w końcu robi się ona po prostu nudna! Ileż można czytać o kolejnym wyścigu, kolejnym nadprzyrodzonym stworze czy następnym spisku Marler, o której na szczęście autor od dłuższego czasu zapomniał.