Oh! My Goddess
Recenzja
Fabuła tego zeszytu opiera się na trzech wątkach. Pierwszym z nich jest kontynuacja niedokończonego w poprzedniej części pojedynku motocyklowego między Belldandy i Keiichim, a jego rodzicami; drugim wycieczka do gorących źródeł; a trzecim nowa bohaterka w osobie walkirii Rind, wojowniczej bogini, ścigającej groźne monstrum.
Fabuła jak na Oh! My Goddess jest wręcz kanoniczna. Zaczyna się wyścigiem, przechodzi przez jakieś miejsce, gdzie łatwo o kilka nieśmiałych (żadnego ecchi, ani niczego w tym pokroju, to nie ta seria) gagów dotyczących stosunków damsko‑męskich, a kończy się zrzuceniem na głowy postaci jakiegoś wrażego stwora, żeby mieli się z kim bić. Motywy te wałkowano dotąd już tyle razy, że zaprawieni czytelnicy mogą wręcz odgadywać kwestie, pojawiające się w kolejny dymkach.
Pod względem jakości wydania także (na szczęście) nie czekają nas żadne niespodzianki. Papier nadal jest dobry i biały, druk niezły, jak na wydawnictwa niszowe, a tłumaczenie i redakcja przynajmniej poprawne.
Jak to można ocenić… Cóż, tom jest poprawny i dobry – jeśli może być dobrym coś tak wtórnego, jak kolejne tomy Oh! My Goddess. Niestety do naszych rąk i tym razem nie trafia absolutnie nic nowego, czego nie widzieliśmy już milion razy wcześniej.