Fullmetal Alchemist
Recenzja
Wojska Drachmy ponoszą sromotną klęskę podczas próby ataku na Briggs – forteca nie ponosi żadnych, nawet najmniejszych strat, a armia agresora zostaje zmiażdżona. Tym samym Kimbley osiąga zamierzony cel – wszak nawet przez chwilę nie zależało mu na zwycięstwie którejkolwiek ze stron, ale o naznaczenie krwią północnej części kraju. Al, Marcoh i Scar wraz z pomocą May i chimer stają do pojedynku z Envim, przekonanym o rychłym zwycięstwie. Jednakże stary doktor nie okazuje się wcale tak słabym i naiwnym przeciwnikiem, za jakiego go uważają, a cała ekipa ma w zanadrzu parę asów, których istnienia pewny siebie homunculus nawet nie podejrzewa. W czasie, gdy dochodzi do starcia, generał Armstrong poznaje najważniejszy i najgłębiej skrywany sekret armii Amestris. A co z Edem, który w poprzednim tomiku znalazł się w tak tragicznej sytuacji? Mogę zapewnić, że ma się świetnie, choć pojawia się dopiero w jednym z dalszych rozdziałów, w których dochodzi także do pewnego długo oczekiwanego przez obie strony rodzinnego spotkania. Poza tym postać Greeda wysuwa się na nieco bliższy plan niż dotychczas. Homunculus, dopingowany przez Lina, miast jedynie bezmyślnie spełniać polecenia, postanawia przejąć inicjatywę i włączyć się do gry.
W tym tomiku JPF zamieściło tylko reklamę Komikslandii, trochę zdziwił mnie brak podoobwolutowych obrazków z japońskiego wydania mangi pojawiających się do tej pory. Jedyny dodatek od autorki stanowi krótka, czteropanelowa historyjka i zapowiedź kolejnego tomu. Najwyraźniej tyle jest do przekazania, że na nic poza historią właściwą nie wystarczy miejsca. Akcja rzeczywiście idzie naprzód, nie zwalniając ani na chwilę, ale też nie przyspieszając za bardzo. Tomik jak zwykle czyta się świetnie, chociaż moim całkowicie subiektywnym zarzutem jest zejście na trzeci, a może nawet jeszcze dalszy plan pułkownika Mustanga – brakuje tego typu humoru, który wnosił.
Tłumaczenie jak zwykle ma się świetnie. Raz czy dwa rzucił mi się w oczy jakiś brakujący przecinek, ale trudno uznać to za istotną wadę. Zupełnie inaczej tomik dwudziesty wygląda od strony czysto technicznej. Wydawnictwo JPF prawdopodobnie po to, żeby nie zwiększać ceny mang, zdecydowało się na zmianę dotychczasowego papieru na ekologiczny we wszystkich wydawanych tytułach. Wedle słów wydawcy miało to gwarantować im „oryginalny japoński wygląd”. Pierwszym i, na całe szczęście, zarazem ostatnim (widocznie fani woleli zapłacić te dwa złote więcej w zamian za porządną jakość, bo wydawnictwo spotkało się ze zdecydowanym sprzeciwem) wydrukowanym tak tomikiem jest właśnie recenzowany. Miałam kiedyś w rękach oryginalną japońską mangę i widziałam, jakiego papieru używają tamtejsi wydawcy. Z tym, co zaserwowało polskim czytelnikom JPF, ma on naprawdę niewiele wspólnego. Ten papier jest żółtawy i cienki, a przez to bardzo podatny na uszkodzenia i szczerze mówiąc, pierwszym skojarzeniem, jakie mi się nasunęło, był papier toaletowy… Na domiar złego przypuszczam, że właśnie z powodu takiego papieru druk wygląda kiepsko. Na zdecydowanej większości stron wyszedł blado. Tam, gdzie powinna być głęboka czerń, widnieje czerń blada i jakby pokryta kurzem. Kilka razy tusz odbił się na sąsiedniej stronie, tym samym pokrywając ją nieszczególnie estetycznym szarym cieniem. Zauważyłam też z ogromnym zdziwieniem, że po lekturze miałam ubrudzone ręce – okazało się, że wystarczy przejechać palcem po dowolnej stronie, by tusz lekko się rozmazał, przy okazji barwiąc skórę na czarno… Za to okładka jest ładna. No i tomik jest dużo lżejszy i cieńszy niż normalnie.