Wolverine: Snikt!
Recenzja
Kiedy ponad rok temu Waneko wydało Sunstone Stjepana Sejica, było to zaskoczenie, nie tylko ze względu na tematykę, ale także na fakt, że wydawca, który jednak zawsze trzymał się Japonii, zdecydował się na coś zachodniego. Można się było spodziewać kolejnych takich pozycji. I tu Waneko zafundowało nam ni mniej, ni więcej tylko kolejne zaskoczenie. Bo Wolverine: SNIKT! to pozycja zawieszona gdzieś pomiędzy Wschodem a Zachodem – narysowany przez japońskiego mistrza komiks o amerykańskim superbohaterze, stworzony dla wydawnictwa Marvel.
Byłem tego tytułu ciekaw – lubię rysunki Niheia, acz z fabułą jego komiksów miewałem problemy. Dlatego konwencja krótkiej (ledwie sto dwadzieścia stron) historii, stworzonej na potrzeby rynku amerykańskiego, wydawała się czymś, co może narzucić autorowi jakieś ograniczenia i zmusić do stworzenia krótkiej, spójnej opowieści, w której wiadomo kto, kogo i dlaczego. Jak się okazało – owszem, Nihei dostosował się do wydawcy i grupy docelowej, tworząc swego rodzaju epizod o przygodach Rosomaka, oderwany nieco od reszty uniwersum. W rezultacie otrzymaliśmy coś, co na pewno nie sprawi problemów ludziom nieśledzącym na bieżąco tego, co się u Marvela dzieje. Ale czy sprawi przyjemność czytelnikowi?
Fabuła? No cóż, idącego ulicą Wolverine’a zaczepia tajemnicza panienka, informująca, że potrzebna jest pomoc, świat w niebezpieczeństwie i takie tam. Po chwili następuje teleportacja, w jej trakcie coś nie wychodzi do końca i Wolvie ląduje sam w miejscu przywodzącym na myśl klasyczne niheiowskie (a jakże) klimaty postapokaliptyczne, gdzie zaraz coś go atakuje. Następnie przerywnik, znowu trochę wyjaśnień, tym razem dokładniejszych, i dalej już tylko akcja, aż do samego końca, czyli to, w czym Wolverine jest najlepszy, a co nie jest zbyt ładne (jak sam zwykł mówić). I to wszystko. Czyli krótko i efektownie. Gdybym miał się przyczepić, to w zasadzie do tego, że znowu Rosomakowi dano za przeciwników jakieś tam biopotwory. Nie wiem jak wy, ale ja wolę, kiedy sieka swoimi pazurami ludzi, choć to niestety w komiksach zdarza się wyjątkowo rzadko. Miałem cichą nadzieję, że może Japończyk pójdzie tu dalej niż Amerykanie. Niestety, tak się nie stało.
Od razu rzuca w oczy, iż komiks wydano w kolorze. To była chyba ta rzecz, której się obawiałem najbardziej. Nihei świetnie się czuje w czerni i bieli, nie bawiąc się nawet szczególnie rastrami, a i jego kolorowe prace rzadko epatują tęczą. Jak tutaj to wyszło? Hmm… nieźle. Nihei narysował ten komiks tak, jakby starał się dostosować swój styl do amerykańskich kanonów, więc i kadry zapewne były tworzone z myślą o nałożeniu kolorów. Prawdę mówiąc, SNIKT! jest tak bardzo amerykański, że gdyby ktoś mi go pokazał i nie powiedział, że twórcą jest Japończyk, uwierzyłbym, iż to normalna zachodnia publikacja. Czy to dobrze? Pokazuje to na pewno wszechstronność autora. Szkoda tylko, że Nihei, który przystopował tu z głębią (tudzież „bełkotem”) fabuły, darował sobie też to, w czym jest najlepszy, czyli kreowanie niesamowitych, psychodelicznych projektów architektury, godnych Gaudiego. Postapokaliptyczny świat rządzony przez obcą rasę prosił się wręcz o coś takiego. Ale może autor doszedł do wniosku, że Amerykanie i tak tego nie docenią, preferując sieczkę? Dlatego najwięcej pracy włożył w projekty potworów oraz w sceny walk z nimi – trzeba przyznać, robią one wrażenie i wynagradzają po wielokroć wspomniane wyżej niedostatki fabuły. Myślę, że na dobrą sprawę można ów komiks traktować jako album z grafikami, do którego dorzucono nieco fabuły. Gdyby przyjąć takie podejście, wówczas ocena byłaby zdecydowanie wyższa.
Polskie wydanie na pewno nie przynosi wydawcy wstydu – to rzetelna robota, której niewiele mogę zarzucić. Duży format (siedemnaście na dwadzieścia sześć centymetrów) pozwala należycie docenić urok i dopracowanie rysunków Niheia. Tak naprawdę pretensje miałbym chyba tylko do okładki – widziałem bowiem inną wersję (w wydaniu zeszytowym), bardziej oszczędną kolorystycznie, bez tej wściekłej czerwieni w tle. Nie wiem jednak, czy Waneko miało jakiekolwiek pole manewru. Kto chce porównać, może zerknąć na ostatnie strony komiksu, gdzie znalazła się galeria grafik, a wśród nich także wspominana wyżej ilustracja. Rozbawiło mnie natomiast co innego – stopkę wydania amerykańskiego przedrukowano w całości, więc znajdziemy tam również informację „Printed in USA”, podczas gdy nieco niżej mamy jak wół podane, że wydrukowano go w Polsce. Niewiele tu gadania, a korekta zrobiła generalnie dobrą robotę. Może tylko Wolvie jest chwilami trochę za grzeczny (raz mówi o „wkurwaniu”, a innym razem wroga tytułuje dość stonowanym jednak „skurczysynem”), ten jego język mógłby być bardziej soczysty (ale pytanie, czy to nie kwestia uniknięcia oznaczeń wiekowych na okładce?). Nie podoba mi się natomiast nieczytelna czcionka użyta w przypisach, których na szczęście jest minimalna ilość (strach pomyśleć, co by było, gdyby to był Ghost in the Shell) Przyznam, że nie lubię papieru kredowego w komiksach, nawet bardzo, ale w publikacjach, które bardziej służą do oglądania niż do czytania, jestem w stanie zrozumieć i docenić jego zalety.
SNIKT! to piękny, choć niekoniecznie od razu dobry komiks. Ta pozorna sprzeczność to właśnie skutek miszmaszu i japońsko‑amerykańskiej konwencji, która w zasadzie nie przyniosła jeszcze w komiksach czy animacji czegoś, co można by określić nową jakością. SNIKT! jej nie stworzył, acz pozostaje jedną z bardziej udanych prób poczynionych na tym polu. Dlatego niewątpliwie warto go obejrzeć. Tak, obejrzeć.
Tomiki
Tom | Tytuł | Wydawca | Rok |
---|---|---|---|
1 | Tom 1 | Waneko | 10.2016 |