Atak Tytanów
Recenzja
Wszyscy są tytanami – tak podsumować można nowe informacje z poprzedniego tomu. Sam Hajime Isayama robi sobie z tego żarty w udawanej zapowiedzi tomu dwunastego. Świeżo odkryta tytaniastość połowy bohaterów nie zmotywowała ich jednak do zakopania topora wojennego – przeciwnie, nadała jatce zupełnie nową skalę w sensie całkowicie dosłownym.
A więc się tłuką; tłuką się przez ponad połowę tomu. Akcję śledzi się bardzo dobrze, w czym spora zasługa faktu, że uczestnicy bitki myślą nad tym, co robią – klepanina nie jest bezrozumna innymi słowy. Nawet Eren wykazuje nietypową dla niego skłonność do refleksji i dynamicznie dostosowuje się do zmian sytuacji. Starcie tytanów jest jednocześnie starciem charakterów, które jest kontynuowane przez resztę tomu w postaci dyskusji. Wymiany zdań są krwiste i sporo w nich napięcia – to jak zwykle jeden z najważniejszych magnesów na czytelnika, jaki Atak tytanów posiada.
Z pewnością się to przydaje, bo technicznie jest nawet gorzej niż zwykle. Za tło siekanki służy Mur Maria, czyli szara płaszczyzna, niebo, czyli biała płaszczyzna, albo czarno‑białe paski, które w teorii mają podkreślać dynamikę, a w praktyce podkreślają lenistwo autora. Jakby tego było mało, na wielu kadrach perspektywa jest nonsensowna – wystarczy, że tytan wyciągnie rękę mocniej do tyłu i już z proporcjami dzieją się rzeczy niezwykłe i zatrważające.
Cóż, pozostaje zacisnąć zęby i czytać dalej, tym bardziej, że fabuła zatrzymała się w intrygującym punkcie. Losy postaci wiszą na włosku, co więcej, zaczętych wątków jest aktualnie tyle, że nie wiadomo, za który się najpierw zabrać. Bohaterowie najpierw planowali wyprawę do Dystryktu Shiganshina, później plany zostały gwałtownie zawieszone wobec pojawienia się tytanów wewnątrz Muru Rose; pojawił się tytan zwierzęcy, a ostatnie objawienie dotyczące Reinera i Bertholdta wydaje się niezwiązane z żadnym z powyższych. Rozsupłanie tego wszystkiego będzie skomplikowanym zadaniem, ciekaw jestem, jak Isayama sobie z tym poradzi.