Atak Tytanów
Recenzja
Ho ho, ale jatka! Osobiście całkiem lubię wątki obyczajowe i polityczne w Ataku tytanów (choć przyznaję, że niekiedy Isayamie zdarza się za bardzo je rozwlekać), niemniej dopiero rozdziały wypełnione akcją pokazują, dlaczego ludzie to czytają. Tom dziewiętnasty jest tego świetnym przykładem, bo jeśli chodzi o intensywność akcji, to zdaje się wręcz być rekordzistą na tle dotychczas wydanych u nas tomów.
Jak łatwo wyczuć z pierwszych zdań, wrażenia z lektury mam doskonałe, co należałoby przypisać kilku czynnikom, z których podstawowym jest, że pod względem narracji Isayama spisał się wzorowo. Bitwa o Shingashinę jest kluczowa dla ludzkości, co zostało nam z naciskiem i dokładnie wyjaśnione, a poza tym jest też ważna osobiście dla bohaterów, i to z obu stron. Co prawda nie znamy dokładnej motywacji Reinera i Berthorda, ale jest jasne, że do walki z byłymi towarzyszami broni zmusiła ich wyższa konieczność i czują oni tragizm sytuacji. Podobnie protagoniści czują ból związany z tym konfliktem, lecz wybierają walkę ze względu na przyszłość reszty ludzkości. Gdyby ktoś spytał mnie, jak najlepiej podbudować fabularnie potyczkę w shounenie lub seinenie, z czystym sercem podałbym ten wątek jako przykład. Jest to mało oryginalne, ale rzemieślniczo zrealizowane idealnie.
Podbudowa podbudową, kiedy dochodzi do walki, jest ona sama w sobie emocjonująca. Stanowi to miłą odmianę po dziesiątkach mang, w których bohaterowie strzelają w siebie nawzajem mniej lub bardziej fikuśnymi falami energii. Atak tytanów przedstawia stanowisko, że w walce jeden na jeden nic nie sprawdza się lepiej niż pranie się po twarzach. Bohaterowie jak zwykle sporo myślą o tym, kiedy i na jakich warunkach zaangażować się w potyczkę, ale kiedy dochodzi do fazy likwidacji przeciwnika, Eren nie kombinuje więcej niż trzeba, i bardzo dobrze – jest to fizyczne, dynamiczne i zaskakująco wiarygodne (na ile wiarygodne mogą być pojedynki kilkudziesięciometrowych tytanów).
Summa summarum, ten tom należy do moich ulubionych, dostarczając świetnej, a przy tym całkiem inteligentnej rozrywki. Wisienką na torcie jest fałszywa reklama tomu dwudziestego zamieszczona jako tradycyjny bonus na końcu. Isayama korzysta z tych fragmentów, żeby zaprezentować swoje specyficzne poczucie humoru, i tym razem przeszedł samego siebie. Wątek, ekhem, „przyjaciela” Armina prezentuje poziom groteski, który nie wszyscy czytelnicy pewnie zaakceptują, ale przystępność warto było poświęcić na rzecz przykuwającej wzrok osobliwości.
Trochę za to szkoda, że choć zwykle nie mam żadnych uwag do tłumaczenia, to tym razem dwa fragmenty nie przypadły mi do gustu. Po pierwsze, bohaterowie używają sprzętu, który nazywają „włóczniami piorunów”. W oryginale było raisou i sens tego określenia został zachowany, ale styl do mnie nie przemawia. To sprzęt wojskowy, więc powinien być nazwany w stosownym stylu, najprościej choćby „włócznie «piorun»”. Użyte określenie pasowałoby do klasycznego fantasy, ale w świecie Ataku tytanów nie brzmi dobrze. W innym miejscu Eren „koncentruje w pięściach moc utwardzania” w przeciwieństwie do Reinera, który „pokrywa nią całe ciało”. Brzmi to niejasno i niezgrabnie, korzystają oni z mocy tytanów, ale skutkiem tego jest zwyczajne utwardzenie części ciała, i tak chyba lepiej byłoby to sformułować. To oczywiście drobiazgi, zdecydowaną większość tomu jak zwykle czytało się doskonale.