Usagi Yojimbo
Recenzja
Drugi (czy też siódmy, zależy jak liczyć) tom cyklu Usagi Yojimbo rozpoczyna się mocnym akcentem: oto naprzeciw siebie stają Usagi i – na razie – anonimowy samuraj, by stoczyć pojedynek na śmierć i życie. Oczywiście Usagi wychodzi z owego pojedynku zwycięsko, wszak trudno, aby główny bohater zginął w drugim tomie. Spotkanie z Genem, który, jak się okazuje, był świadkiem pojedynku, staje się pretekstem do snucia wspomnień z dzieciństwa i pierwszych lat służby w roli przybocznego samuraja pana Mifune.
Fabularnie Samuraj jest jednym z najistotniejszych tomów w cyklu Usagi Yojimbo. Wątki, zasygnalizowane jedynie w krótkich opowieściach w Roninie, zostają tu w pełni rozwinięte. Dowiadujemy się, jak wyglądał trening Usagiego u mistrza Katsuichiego, sporo stron zostało poświęconych na rywalizację głównego bohatera z towarzyszem z dzieciństwa – Kenichim. Poznajemy też w skrócie trwający trzy lata etap służby u pana Mifune, włącznie z tragiczną w skutkach bitwą z panem Hikiji, po której Usagi został roninem. Do wszystkich tych wątków Stan Sakai wielokrotnie powraca w późniejszych tomach. Klamrą spinającą retrospektywne rozdziały stała się postać Gunichiego – przybocznego pana Mifune, dawnego przyjaciela Usagiego, którego śmierć możemy oglądać na pierwszych stronach Samuraja. Trzy pozostałe rozdziały – Kappa, Zylla i Jedwabny targ mają charakter luźnych opowieści i w żaden sposób nie są powiązane z głównymi wątkami cyklu.
Na przykładzie historii Gunichiego widać, że w Usagi Yojimbo ewolucji ulegała nie tylko kreska autora, ale i charakter postaci. Usagi z pierwszych tomów to jeszcze prawdziwy samuraj, nieco sztywny, oddany zasadom bushido, skłonny do popisywania się sztuką szermierczą, a po śmierci pana Mifune wyraźnie zgorzkniały. Usagi z ostatnio wydanych w Polsce tomów to już inna osoba, bardziej wędrowny wojownik niż samuraj (co zostaje mu wprost powiedziane w Pojedynku przy Świątyni Kitanoji), z własnym kodeksem moralnym już dosyć odległym od bushido, ceniący życie i drobne przyjemności płynące z wędrówki. Można zastanawiać się, jak przebiegłoby spotkanie między Usagim a Gunichim, gdyby doszło do niego nie w drugim, a np. w dziesiątym tomie.
O ile Samuraj rysowany jest jeszcze kreską zbliżoną do tej z Ronina (niskie, krępe postacie, przeładowane kadry, itp.), trzy ostatnie rozdziały o wiele bardziej przypominają już późniejsze tomy cyklu. Można odnieść wrażenie, że po bardzo szybkim rozwoju stylu w pierwszym okresie twórczości kreska Stana Sakai ustabilizowała się gdzieś na etapie zeszytów, zebranych później w drugim i trzecim tomie. Oczywiście, jeżeli wziąć np. Most łez i porównać z powiedzmy Spiskiem ryczącego smoka, różnica będzie widoczna, jednak nie tak znaczna, jak np. pomiędzy Roninem a Drogą wędrowca.
Album opatrzony został obszernym wstępem Marka Evaniera, znanego amerykańskiego twórcy komiksów, w którym autor pod niebiosa wychwala twórczość Stana Sakai, po prawdzie na tym etapie wcale jeszcze nie tak nadzwyczajną. Jak się wydaje, pisząc ów wstęp (zgodnie z jego własnym oświadczeniem, siedemdziesiąty pierwszy w karierze), Mark Evanier przeżywał swego rodzaju kryzys twórczy, albowiem obszernie rozwodzi się nad sensem czytania i pisania wstępów, ostatecznie wpadając na pomysł wydania antologii tychże. W gruncie rzeczy nie jest to zbyt oryginalny pomysł – kilka razy zdarzyło mi się opracowywać zbiory tekstów znanych autorów, w których nie brakowało także napisanych przez nich wstępów. Ale może w USA nie przywiązuje się takiej wagi do każdego świstka zapisanego ręką klasyka?