Boso na front. Wiedźma Wasienka idzie na wojnę!
Recenzja
Rynek mangi w Polsce to dziwne środowisko. Co jakiś czas pojawiają się nowe wydawnictwa, by paść po wydaniu kilku tytułów, a mimo to inni się nie zniechęcają i także chcą publikować. Ich problemem jest wtedy uzyskanie licencji na chwytliwe tytuły. Wobec tego trzeba kombinować, czym by tu zainteresować czytelnika. Okami nie miało złudzeń – wzięło na warsztat coś nietypowego.
O motywację do wydania Boso na front – wiedźma Wasieńka idzie na wojnę zapytałem samego wydawcę na konwencie. Odpowiedź okazała się jak najbardziej szczera i satysfakcjonująca: „Beria nakazuje młodej sierżant NKWD zwerbować w zastępy Armii Czerwonej Babę Jagę. Jak mogliśmy tego nie wydać?” – zapytał.
Nic dodać, nic ująć. O fabule można dopowiedzieć tylko tyle, że zamiast Baby Jagi w kamasze idzie jej uczennica i razem z sierżant Nadią rusza do walki ze Niemcami, co chwila napotykając strzygi i inne słowiańskie straszydła i bożki, a czasem nawet świętych.
Fabuła jest epizodyczna i niechronologiczna. Autor w posłowiu wyjaśnił, że chciał dopasować akcję do pór roku, a przy okazji mieć w odwodzie możliwość zamknięcia historii w dowolnym momencie rozdziałem w Berlinie, gdyby wydawca postanowił podciąć tytułowi skrzydła. Tak się nie stało, a perypetie Nadii i Wasieńki ostatecznie zostały zebrane w dwa tomy, wydane w Polsce zbiorczo. Chociaż zarówno wizualnie, jak i fabularnie wydarzenia ukazane w komiksie są lekkostrawne, Hayami Rasenjin musnął kilka ważkich tematów, takich jak eksterminacja ludności żydowskiej, grabieże czy walczący sami dla siebie partyzanci. Nigdy jednak się w nich nie pogrążył. Trzeba zauważyć, że rysownik ma hopla na punkcie słowiańszczyzny. Jego inspiracje nie są powierzchowne, jasne jest, że zgłębił wiedzę o ruskich gusłach, a przy okazji dysponuje imponującą wiedzą historyczną dotyczącą demoludów.
Jak wspomniałem wyżej, rysunki w Boso na front są przyjemne. Chociaż autor niejednokrotnie pokazał, że potrafi rysować poważnie, to projekty postaci w mandze są wyraźnie zdziecinniałe, uproszczone względem detali. Nie jest to jeszcze chibi, lecz zastosowany kanon sprawia, że bohaterowie wydają się niżsi, trochę krępi, ale za to sympatyczni, co przywodzi na myśl pierwsze tomy Dragon Balla, w podobnym klimacie utrzymany jest też humor. Oczywiście to opowieść wojenna, więc ludzie giną, czasem hurtem, ale bez ukazanej wprost brutalności. Wszelkie nieprzyjemne rzeczy dzieją się poza kadrem albo zostają czymś zasłonięte.
Podobnie sprawa ma się z wszelkimi elementami technicznymi – chociaż Rasenjin jest modelowym przykładem miłośnika uzbrojenia, to wszelkie pojazdy czy broń przedstawił poprawnie – wiadomo, co to konkretnie jest, lecz do rysunków z pudełek plastikowych modeli temu daleko. Swoim żądzom dał za to upust w dodatkach, o których później.
Jak już wspomniałem, wydawnictwo Okami dopiero startuje, chociaż nie można powiedzieć, że to ekipa niedoświadczona. Jeden z jego założycieli był wcześniej związany z Waneko, więc ma rozeznanie na naszym rynku. Warto dodać, że Okami to projekt startupowy, działający pod szyldem fundacji wspierającej podobne inicjatywy. Tym bardziej jestem pod wrażeniem, że wybrali nie tylko mało znanego autora, ale też mangę, która tematycznie niezbyt wpisuje się w yaoistyczno‑shounenowe gusta polskich czytelników.
Od razu podkreślę, że polskie wydanie jest warte swojej ceny, cokolwiek bym o nim napisał – niecałe 30 zł za 300 stron, w tym kilka kolorowych, interesującej i dobrze napisanej mangi z sympatycznymi bohaterkami. Czekałem na ten komiks, odkąd został ogłoszony, i nie zawiodłem się na nim. Zanim przejdę do szczegółów, zaznaczę jeszcze, że tłumacz i redakcja wykonali tytaniczną pracę – Boso na front wręcz ocieka tekstem. Przeczytanie całej mangi i dodatków zajmuje sporo czasu.
Papier i druk są satysfakcjonujące. W przypadku tego drugiego aspektu na szczęście nie powtórzyła się usterka trapiąca Chrono Crusade, inną mangę Okami, w której nastąpiło scalenie elementów rastra. Boso na front ten problem nie dotyczy zapewne również z tego powodu, że jest komiksem o wiele młodszym i edytowanym cyfrowo. Rozmieszczenie napisów w dymkach i same czcionki także nie pozostawiają wiele do życzenia.
Zdecydowanie jednak nie spisała się korekta. Sporo jest literówek, wyrazów źle odmienionych przez przypadki lub osoby, czasami przecinki są nie tam, gdzie trzeba. Mierziło mnie też, że żołnierze sowieccy czasem zwracają się do kogoś per „pan”, co było absolutnie niedopuszczalne. Podobnie przy opisie jednego samolotu dało się we znaki nieobeznanie redakcji Okami z techniką – w rzeczonym pojeździe nie występuje silnik rotacyjny (czyli Vankla), a gwiazdowy. Najwięcej takich potknięć zdarza się właśnie w naćkanych tekstem dodatkach. Czasami litery wpychają się wręcz na rysunki, niekiedy stając się nieczytelne, gdy czarny druk trafił na czarne tło obrazka. Mam jednak świadomość, że niewiele dało się na to poradzić bez ingerencji w dzieło artysty, którego przy tworzeniu opisów poniosło zamiłowanie do szczegółów.
A skoro już o dodatkach mowa, to spełnię obietnicę i wspomnę o nich więcej. Każdy rozdział zakończony jest trzema stronami z serii „Co w śrubkach piszczy” (pierwszy tom) lub „ilustrowany kącik”. To właśnie tu Hayami Rasenjin dał upust swojemu zamiłowaniu do techniki – całe strony ze szczegółowymi rysunkami i opisami pociągów, mundurów, strojów, a nawet kalkulatorów i aparatów. Znalazło się nawet miejsce dla naszego poczciwego malucha. Na końcu jeszcze jest wspomniane posłowie i historia autora o urokach mieszkania w starym budownictwie. Zdecydowanie więcej czasu zajmuje przebrnięcie przez dodatki niż przez fabułę.
Mam nadzieję, że Okami na tym nie poprzestanie i będzie kontynuować współpracę z Kodanshą celem publikacji innych komiksów Rasenjina. Liczę na to bardzo i życzę powodzenia – kredyt zaufania zapewniony.
Tomiki
Tom | Tytuł | Wydawca | Rok |
---|---|---|---|
1 | Tom 1 | Okami | 6.2018 |