x
Tanuki.pl korzysta z plików cookie w celach prowadzenia
reklamy, statystyk i dla dostosowania wortalu do
indywidualnych potrzeb użytkowników, mogą też z nich korzystać współpracujący z nami reklamodawcy.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Szczegóły dotyczące stosowania przez wortal Tanuki.pl
plików cookie znajdziesz w polityce prywatności.
Jedna z moich ulubionych mang, chociaż nie spodziewałabym się. Cóż, czytałam ją ze dwa lata, zanim się skończyła i zdążyłam się przywiązać. Fabuła na początku wydaje się prosta, i właściwie… jest prosta. Jeden cel przyświeca bohaterom przez mangę – pozbyć się mocy, która spoczywa w głównym bohaterze. No dobrze, w międzyczasie nasz hero postanawia pomóc emo‑ninjy z wrogiej grupy, co trochę komplikuje sprawy, kliknij: ukryte ale po tym, jak życzenie naszego emo zostaje spełnione, fabuła wraca na poprzedni tor, tyle że tym razem bez zbierania zwojów innych wiosek, ale z dopracowywaniem techniki, której do tego samego celu chciano użyć 10 lat temu. Cały czas zastanawiało mnie, czemu nie wpadli na to wcześniej, ale cóż, może Thobari, który jako jedyny pamiętał, że istnieje coś takiego, stwierdził, że z tym pewnie znowu zaliczy faila i szukanie zwojów będzie bardziej efektywne. Well, w międzyczasie przygotowywania Zeeku, bo tak się technika zowie, mamy próby zapomnienia przez Miharu o tym „kimś, kogo wymazał” i powrotu do normalnego trybu życia. Niektóre rozdziały podchodziły pod slice of life i mi się to osobiście podobało. Było parę zaskoczeń, np. kiedy okazało się, kto tak naprawdę jest „głównym złym”, ale fabuła, mimo że generalnie trzymała się kupy, nie była jakaś wyjątkowa, trzymająca w napięciu… Najsłabszym punktem fabularnym, jak mniemam, jest kliknij: ukryte zdecydowanie zbyt pokręcone i niedopowiedziane zakończenie. Cóż, przynajmniej nie było sielankowe. Paradoksalnie, takie zakończenie podobało mi się bardziej niż np. kończące wszystkie wątki, ale bardzo sielankowe zakończenie Fullmetal Alchemist. Za najlepszy uważam natomiast wspomnienia Thobariego i wątek w akademii Alya – akurat wtedy seria trzymała mnie w napięciu. Jednakże~ nie dla fabuły czytałam tę mangę. Czytałam ją dla postaci, bo wszystkie postaci polubiłam. Fakt, rodzeństwo Shimizu było failem, oboje byli równo poryci, ale po „pogodzeniu się” już nie odwalali takich głupot i dali się lubić, i to nawet bardzo. Nawet Yoite, którego emoness irytowała mnie od początku, polubiłam. kliknij: ukryte Jeśli chodzi o to, że był obojnakiem, że niby taka ochrona przed shounen‑ai (może po części tak :D), to moim zdaniem to ładnie podkreślało, czemu czuł, że nie ma swojego miejsca na ziemi, że nie był pewny, kim tak naprawdę jest, i dlaczego wolałby tak naprawdę w ogóle nie istnieć. Główni bohaterowie ładnie rozwijali się na przestrzeni kolejnych rozdziałów, np. Miharu wreszcie zaczął trzymać się swoich postanowień, Thobari przestał być tak bezużyteczny… Szkoda tylko, że nawet przy zakończeniu wzięto pod uwagę właśnie jedynie głównych bohaterów. Cóż, przynajmniej dla nich, według mojej interpretacji, historia skończyła się fajnie, tj. kliknij: ukryte Shinrabansho zniknęło dzięki technice dziadka Thobariego (czyli nie zaliczył znowu faila~), a razem z nim Kouichi i Shijima; nie do końca tak jak chcieli, ale przynajmniej nie było czegoś w stylu, że stali się śmiertelni – szczerze, coś mi mówiło, że Kouichi po tych wszystkich akcjach z Raimei (które były urocze, btw. Bardzo fajnie rozegrany wątek… nie do końca romansowy? mimo że wypełniony angstem po brzegi~) zmieni zdanie co do umierania, ale na szczęście jego upartość nie znikła nagle z niewiadomego powodu. Podobne obawy miałam wobec wątku Yoite – że Yoite może wrócić, ale na szczęście wróciły tylko wspomnienia, i to było moim zdaniem trafnym rozwiązaniem; Miharu był dzięki temu bardzo szczęśliwy, zapewne podobnie Yukimi. Generalnie też doceniłam postaci za to, że żadna nie była tak ewidentnie zła lub dobra, ale też przy okazji nie wychodziła na niezdecydowaną kliknij: ukryte (chociaż zastanawiał Kouichi i jego „chcę, żeby Miharu użył dla nas techniki, ale nie chcę”, ale cóż… wyjaśnili to w ostatnim rozdziale). Kreska w mandze średnio mi przypadła do gustu; postaci były przede wszystkim za chude, ale… Co mi się zaczęło w czasem w niej podobać to to, jakie wymowne były ekspresje postaci. O ile generalnie styl był najlepszy moim zdaniem gdzieś tak w połowie serii, to później te strony/panele bez słów robiły na mnie takie wrażenie, że ogółem rysunki mi się nadal podobały. Tła były ładne, szczególnie jakieś drzewka, laski itp. Świetne były również kolorowe strony; szkoda, że w gruncie rzeczy nie było ich wiele. Ogółem, tak jak mówiłam, manga jest jedną z moich ulubionych, sama nie wiem czemu, ale mnie urzekła. Na MALu postawiłam w stu procentach subiektywne i nie poparte logicznymi argumentami 10/10. :D
NatiChan
19.04.2010 22:26 Im dalej w las, tym lepiej.
Fanką ninja nazwać się nie mogę. Bohater z super mocą, która aktywuje się zawsze w Śmiertelnych Sytuacjach™ też nie należy do 'moich' mocnych stron. Sytuacji, gdzie ktoś wygłasza wzruszający monolog (taaa, wszyscy płaczemy!), w zasadzie tylko po to, by to było „wzruszające”, nie łykam. A pomimo tego, że owa seria sprawia wrażenie raczej mocno naciąganej i schematycznej, a wiele elementów są typu znane i (nie)lubiane, to ma w sobie coś, co przyciąga. Ale po kolei. Fabuła do najoryginalniejszych nie należy. Mamy Miharu z jakimiś niesamowitymi mocami, jakiś tam jego „towarzyszy”, których zdobywa od 'niechcenia'... Nie, nie dla mnie takie bajeczki. A już wątek klanu Shimizu mnie rozbroił totalnie. Kto czytał, ten wie. Braciszek wybił całą rodzinkę (czy my tego skądś nie znamy?), a jego jedyna pozostała przy życiu siostrzyczka chce go zabić – no litości! Jego konkluzja de facto też nie za dobra. No bo ja przepraszam bardzo, ale kliknij: ukryte skoro chcą się już zabijać, to niech się zabijają. A pojawienie się najlepszego przyjaciela, który został ranny i to ich pogodziło… Szczyt wszystkiego! Właściwie to nie byłam wtedy pewna, czy mam się śmiać (że to koniec), płakać (nad tą „tragedią”) czy litować (chyba najlepsza opcja). Jednak główny (jeden z najważniejszych?) wątek, a mianowicie rozwijająca się przyjaźń między Miharu i Yoite nadrobił wszystkie kompletnie poboczne. Chociaż raz w takich przypadkach słowa nie były rzucane na wiatr, a bohaterowie nie tak łatwo wymigiwali się od tego, co powiedzieli. I przedstawiany został w naprawdę ciekawy i wzruszający sposób. Nie, nie mam na myśli kliknij: ukryte braku happy endu – chociaż manga dalej trwa, więc kto wie? Postacie raczej sztampowe, na pierwszy rzut oka. Jedyną osobą, która od razu mi się spodobała był główny bohater – niby taki obojętny na wszystko, a mały diabełek ;) Także rozwój tej postaci jest dosyć interesujący, niestety wyraźne staje się to dosyć późno. Mniejsza. Doszedł nic‑nie‑robiący‑poza‑emowaniem‑się‑Yoite, który też mocno przykuł moją uwagę. Biedaczek. I także reszta bohaterów z czasem zyskiwała sympatię w moich oczach. Nawet głupiutka Raimei przestała tak irytować. No i pojawiła się Shijima oraz kochaniutki Yukimi. Niestety, niektóre frazy przez nich wypowiadane potrafiły do reszty zażenować czytelnika… Przykładów przytaczać nie będę, ale wiadomo, że chodzi mi o ich „ciepłe” wyznania (odnosi się to to trzeciego zdania). Mimo wszystko to co najbardziej mnie rozwaliło było to, że kliknij: ukryte Yoite okazał się obojnakiem. Najlepsze zabezpieczenie na shounen‑ai w shounenie? ^^' A, żeby jeszcze sprostować zdanie drugie z początku – na szczęście tutaj walk jest tak dużo, że szkoda słów, więc takich sytuacji jest raczej malutko ;D
Od strony graficznej średnio mi się ta manga podoba(ła). Postacie mający głowę większą od ciała (a może to ja?), co później się nieco wyrównało. Tła chyba gdzieś wyjechały, bo rzadko je coś spotykam ostatnio. Ale w gruncie rzeczy, im dalej tym lepiej. Znowu!
W zasadzie wypisuje najogólniejsze wady serii, zalet niewiele, a oceniam tak wysoko. Czemu? Sama nie wiem. „Nabari no Ou” posiada to coś, co sprawia, że nie tylko się wciągnęłam, a wprost pokochałam. )Okazuje się, że początki nie zawsze muszą być dobre, a dopiero rozdziały 40+ poprawiają cały wizerunek. A może ja zbyt ulegam wszelakim tragedią, chorobą (sic!) itp.? Ode mnie 8,5/10.
Fabuła na początku wydaje się prosta, i właściwie… jest prosta. Jeden cel przyświeca bohaterom przez mangę – pozbyć się mocy, która spoczywa w głównym bohaterze. No dobrze, w międzyczasie nasz hero postanawia pomóc emo‑ninjy z wrogiej grupy, co trochę komplikuje sprawy, kliknij: ukryte ale po tym, jak życzenie naszego emo zostaje spełnione, fabuła wraca na poprzedni tor, tyle że tym razem bez zbierania zwojów innych wiosek, ale z dopracowywaniem techniki, której do tego samego celu chciano użyć 10 lat temu. Cały czas zastanawiało mnie, czemu nie wpadli na to wcześniej, ale cóż, może Thobari, który jako jedyny pamiętał, że istnieje coś takiego, stwierdził, że z tym pewnie znowu zaliczy faila i szukanie zwojów będzie bardziej efektywne. Well, w międzyczasie przygotowywania Zeeku, bo tak się technika zowie, mamy próby zapomnienia przez Miharu o tym „kimś, kogo wymazał” i powrotu do normalnego trybu życia. Niektóre rozdziały podchodziły pod slice of life i mi się to osobiście podobało. Było parę zaskoczeń, np. kiedy okazało się, kto tak naprawdę jest „głównym złym”, ale fabuła, mimo że generalnie trzymała się kupy, nie była jakaś wyjątkowa, trzymająca w napięciu… Najsłabszym punktem fabularnym, jak mniemam, jest kliknij: ukryte zdecydowanie zbyt pokręcone i niedopowiedziane zakończenie. Cóż, przynajmniej nie było sielankowe. Paradoksalnie, takie zakończenie podobało mi się bardziej niż np. kończące wszystkie wątki, ale bardzo sielankowe zakończenie Fullmetal Alchemist. Za najlepszy uważam natomiast wspomnienia Thobariego i wątek w akademii Alya – akurat wtedy seria trzymała mnie w napięciu.
Jednakże~ nie dla fabuły czytałam tę mangę. Czytałam ją dla postaci, bo wszystkie postaci polubiłam. Fakt, rodzeństwo Shimizu było failem, oboje byli równo poryci, ale po „pogodzeniu się” już nie odwalali takich głupot i dali się lubić, i to nawet bardzo. Nawet Yoite, którego emoness irytowała mnie od początku, polubiłam. kliknij: ukryte Jeśli chodzi o to, że był obojnakiem, że niby taka ochrona przed shounen‑ai (może po części tak :D), to moim zdaniem to ładnie podkreślało, czemu czuł, że nie ma swojego miejsca na ziemi, że nie był pewny, kim tak naprawdę jest, i dlaczego wolałby tak naprawdę w ogóle nie istnieć. Główni bohaterowie ładnie rozwijali się na przestrzeni kolejnych rozdziałów, np. Miharu wreszcie zaczął trzymać się swoich postanowień, Thobari przestał być tak bezużyteczny… Szkoda tylko, że nawet przy zakończeniu wzięto pod uwagę właśnie jedynie głównych bohaterów. Cóż, przynajmniej dla nich, według mojej interpretacji, historia skończyła się fajnie, tj. kliknij: ukryte Shinrabansho zniknęło dzięki technice dziadka Thobariego (czyli nie zaliczył znowu faila~), a razem z nim Kouichi i Shijima; nie do końca tak jak chcieli, ale przynajmniej nie było czegoś w stylu, że stali się śmiertelni – szczerze, coś mi mówiło, że Kouichi po tych wszystkich akcjach z Raimei (które były urocze, btw. Bardzo fajnie rozegrany wątek… nie do końca romansowy? mimo że wypełniony angstem po brzegi~) zmieni zdanie co do umierania, ale na szczęście jego upartość nie znikła nagle z niewiadomego powodu. Podobne obawy miałam wobec wątku Yoite – że Yoite może wrócić, ale na szczęście wróciły tylko wspomnienia, i to było moim zdaniem trafnym rozwiązaniem; Miharu był dzięki temu bardzo szczęśliwy, zapewne podobnie Yukimi. Generalnie też doceniłam postaci za to, że żadna nie była tak ewidentnie zła lub dobra, ale też przy okazji nie wychodziła na niezdecydowaną kliknij: ukryte (chociaż zastanawiał Kouichi i jego „chcę, żeby Miharu użył dla nas techniki, ale nie chcę”, ale cóż… wyjaśnili to w ostatnim rozdziale).
Kreska w mandze średnio mi przypadła do gustu; postaci były przede wszystkim za chude, ale… Co mi się zaczęło w czasem w niej podobać to to, jakie wymowne były ekspresje postaci. O ile generalnie styl był najlepszy moim zdaniem gdzieś tak w połowie serii, to później te strony/panele bez słów robiły na mnie takie wrażenie, że ogółem rysunki mi się nadal podobały. Tła były ładne, szczególnie jakieś drzewka, laski itp. Świetne były również kolorowe strony; szkoda, że w gruncie rzeczy nie było ich wiele.
Ogółem, tak jak mówiłam, manga jest jedną z moich ulubionych, sama nie wiem czemu, ale mnie urzekła. Na MALu postawiłam w stu procentach subiektywne i nie poparte logicznymi argumentami 10/10. :D
Do moderatorów
Im dalej w las, tym lepiej.
Fabuła do najoryginalniejszych nie należy. Mamy Miharu z jakimiś niesamowitymi mocami, jakiś tam jego „towarzyszy”, których zdobywa od 'niechcenia'... Nie, nie dla mnie takie bajeczki. A już wątek klanu Shimizu mnie rozbroił totalnie. Kto czytał, ten wie. Braciszek wybił całą rodzinkę (czy my tego skądś nie znamy?), a jego jedyna pozostała przy życiu siostrzyczka chce go zabić – no litości! Jego konkluzja de facto też nie za dobra. No bo ja przepraszam bardzo, ale kliknij: ukryte skoro chcą się już zabijać, to niech się zabijają. A pojawienie się najlepszego przyjaciela, który został ranny i to ich pogodziło… Szczyt wszystkiego! Właściwie to nie byłam wtedy pewna, czy mam się śmiać (że to koniec), płakać (nad tą „tragedią”) czy litować (chyba najlepsza opcja). Jednak główny (jeden z najważniejszych?) wątek, a mianowicie rozwijająca się przyjaźń między Miharu i Yoite nadrobił wszystkie kompletnie poboczne. Chociaż raz w takich przypadkach słowa nie były rzucane na wiatr, a bohaterowie nie tak łatwo wymigiwali się od tego, co powiedzieli. I przedstawiany został w naprawdę ciekawy i wzruszający sposób. Nie, nie mam na myśli kliknij: ukryte braku happy endu – chociaż manga dalej trwa, więc kto wie?
Postacie raczej sztampowe, na pierwszy rzut oka. Jedyną osobą, która od razu mi się spodobała był główny bohater – niby taki obojętny na wszystko, a mały diabełek ;) Także rozwój tej postaci jest dosyć interesujący, niestety wyraźne staje się to dosyć późno. Mniejsza. Doszedł nic‑nie‑robiący‑poza‑emowaniem‑się‑Yoite, który też mocno przykuł moją uwagę. Biedaczek. I także reszta bohaterów z czasem zyskiwała sympatię w moich oczach. Nawet głupiutka Raimei przestała tak irytować. No i pojawiła się Shijima oraz kochaniutki Yukimi.
Niestety, niektóre frazy przez nich wypowiadane potrafiły do reszty zażenować czytelnika… Przykładów przytaczać nie będę, ale wiadomo, że chodzi mi o ich „ciepłe” wyznania (odnosi się to to trzeciego zdania).
Mimo wszystko to co najbardziej mnie rozwaliło było to, że kliknij: ukryte Yoite okazał się obojnakiem. Najlepsze zabezpieczenie na shounen‑ai w shounenie? ^^'
A, żeby jeszcze sprostować zdanie drugie z początku – na szczęście tutaj walk jest tak dużo, że szkoda słów, więc takich sytuacji jest raczej malutko ;D
Od strony graficznej średnio mi się ta manga podoba(ła). Postacie mający głowę większą od ciała (a może to ja?), co później się nieco wyrównało. Tła chyba gdzieś wyjechały, bo rzadko je coś spotykam ostatnio. Ale w gruncie rzeczy, im dalej tym lepiej. Znowu!
W zasadzie wypisuje najogólniejsze wady serii, zalet niewiele, a oceniam tak wysoko. Czemu? Sama nie wiem. „Nabari no Ou” posiada to coś, co sprawia, że nie tylko się wciągnęłam, a wprost pokochałam. )Okazuje się, że początki nie zawsze muszą być dobre, a dopiero rozdziały 40+ poprawiają cały wizerunek. A może ja zbyt ulegam wszelakim tragedią, chorobą (sic!) itp.? Ode mnie 8,5/10.