Liberty Liberty!
Recenzja
Itaru Yaichi ma wybitnego pecha. Kompletnie zalany budzi się na śmietniku, brudny, śmierdzący i bez grosza. Co gorsza, chwilę jego „upadku” uwiecznia na taśmie filmowej kamerzysta lokalnej stacji kablowej, Kouki Kuwabara. Chłopak, wkurzony jego postawą, postanawia dać mu nauczkę, ale los bywa złośliwy. Niechcący Itaru niszczy kamerę, a Kouki zdecydowanie nie należy do ludzi, których stać na miłosierdzie…
Liberty Liberty! to jedna z sympatyczniejszych mang Hinako Takanagi. Jednotomowa, zgrabnie zakomponowana opowiastka w humorystyczny i bardzo ciepły sposób pokazuje dopiero rodzące się uczucie. Brak tu pełnych namiętności wyznań czy dramatycznych zwrotów akcji. Ot, codzienność dwójki dorosłych ludzi, którzy poznali się w nietypowy sposób i z różnych powodów są na siebie chwilowo skazani. Mimo to czytelnik z zainteresowaniem śledzi ich poczynania i po cichu kibicuje kiełkującemu związkowi. Dzieje się tak za sprawą szalenie uroczych bohaterów, którzy po prostu dają się lubić. Sama Hinako Takanaga przyznaje, że jej seme to zazwyczaj straszne ciamajdy i chociaż bardzo starała się tym razem stworzyć postać silną i niezależną, nie do końca jej to wyszło. Kouki, mimo iż dojrzalszy i bardziej odpowiedzialny od Itaru, w sprawach sercowych jest wyjątkowo ślamazarny i oporny. To właśnie sprawia, że jeszcze bardziej pasuje do nieśmiałego i nieco nierozgarniętego Yaichiego. Strasznie „rozmamłana” to para, ale w ostatecznym rozrachunku prezentuje się szalenie sympatycznie.
Cóż, rynek mang yaoi i shounen‑ai w Polsce leży i kwiczy. Nie ma zresztą co się dziwić, logiczne jest, że wydawnictwa nie chcą ryzykować. Żyjemy w kraju, gdzie wielu fanów m&a nadal uważa, że lepiej coś spiracić za darmo niż odpuścić sobie raz na jakiś czas słodycze, fajki czy cokolwiek innego, i kupić oryginalny tomik czy wolumin. Nawet jeżeli nie kosztują fortuny. Mimo takich, a nie innych warunków, Studio JG postanowiło zaryzykować i całkiem dobrze na tym wyszło. Wydanie Liberty Liberty! okazało się strzałem w dziesiątkę i być może sprawi, że polskie yaoistki wreszcie znajdą na sklepowych półkach coś stricte dla siebie. Zapewne przez pewien czas nie będą to komiksy bardzo odważne i wielotomowe, ale sam fakt, że zaczęto od niezwykle popularnej Hinako Takanagi, świadczy o tym, że coś się jednak ruszyło. Owszem, historia Koukiego i Itaru to „zaledwie” niewinne shounen‑ai, ale od czegoś zacząć trzeba. Fanki muszą się liczyć z tym, że żyjemy w dosyć purytańskim kraju, gdzie komiks jest postrzegany przede wszystkim jako coś przeznaczonego dla młodszych czytelników. Studio JG, chcąc dotrzeć do jak największej liczby odbiorców, wybrało tytuł w miarę bezpieczny i zadbało o to, by mógł się pojawić w sklepach obok pism dla młodzieży (dyplomatyczny opis na okładce jest na to najlepszym dowodem). Ja tam nie narzekam i cieszę się, że nie muszę już oszczędzać na tomiki anglojęzyczne.
Tym razem daruję sobie wywody na temat kreski pani Takanagi, a skupię się na jakości polskiego wydania. Zainteresowanych kwestiami artystycznymi odsyłam do recenzji głównej (koniec autoreklamy). Cóż, widać, że Studio JG wyjątkowo profesjonalnie podeszło do całego przedsięwzięcia. Tomik jest o milimetry mniejszy od wydań angielskich, nie posiada obwoluty, ale błyszcząca, kolorowa okładka i bez niej skutecznie przyciąga wzrok. Jakość papieru i druku jest bardzo dobra. Poza tym należy pochwalić pomysł umieszczenia mangi w zafoliowanym opakowaniu z twardą, dużo większą tekturową podkładką. Dzięki temu, kupując tomik mamy pewność, że rogi nie będą pozaginane, czy nie daj Boże porwane (jak ktoś zaopatrywał się kiedyś w komiksy w Empiku, to wie, na co można czasem trafić…). Osobna sprawa to tłumaczenie. Co prawda nie znalazłam rażących błędów językowych, że o ortograficznych nie wspomnę (trafiły się może ze dwie literówki), ale czasami dialogi wydawały mi się sztuczne. Na przykład na jednej z pierwszych stron Itaru pyta Koukiego: „Ktoś ty?”. Niby językowo wszystko jest w porządku, ale bohaterami jest dwójka młodych ludzi i taka forma brzmi nieco sztywno. Takoż Kuwabara, bardzo wkurzony, krzyczy do Yaichiego „młokosie!” – kurczę, co prawda jest od niego trochę starszy, ale bez przesady. W ten sposób zwraca się dziadek do wnuczka, a nie facet w kwiecie wieku do zaledwie kilka lat młodszego chłopaka. W całej mandze jest kilka takich „potknięć”, nie przeszkadzają one w lekturze, ale czasami rzucają się w oczy. Tak jakby tłumacz nie mógł się zdecydować, w jaki sposób mają się wyrażać bohaterowie – na luzie czy bardziej formalnie. Inna sprawa to odmiana nazwisk i imion, która na początku nie jest stosowana konsekwentnie. Jak pisałam wyżej, nie są to rażące błędy, być może zanim tłumacz zdążył się „rozkręcić” (bo wyraźnie widać, że im dalej, tym lepiej), tomik mu się skończył. Ogólnie poziom przekładu jest dobry, trochę do brawurowych tłumaczeń JPF‑u mu brakuje, ale kto wie, co będzie „za kilka komiksów”? Już zupełnie prywatnie stwierdzam, że nie podoba mi się użyta czcionka! Ale to wybitnie sprawa gustu i proszę się tym nie kierować.
„Pierwsza jaskółka” okazała się niezwykle obiecująca i mam nadzieję, że kolejne wydania Studia JG spod znaku shounen‑ai i yaoi będą równie udane, a nawet lepsze. Wszystkim miłośniczkom gatunku oraz osobom, które chciałyby się dowiedzieć „z czym to się je”, polecam zapoznanie się z dziełem Hinako Takanagi. Pieniądze zainwestowane w ten komiks zdecydowanie nie będą stracone.
Tomiki
Tom | Tytuł | Wydawca | Rok |
---|---|---|---|
1 | Tom 1 | Studio JG | 10.2010 |