Tanuki-Manga

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Zapraszamy na Discord!

Manga

Okładka

Oceny

Ocena recenzenta

3/10
postaci: 2/10 kreska: 7/10
fabuła: 3/10

Ocena redakcji

brak

Ocena czytelników

4/10
Głosów: 3
Średnia: 4
σ=0

Wylosuj ponownieTop 10

Ouke no Monshou

Rodzaj: Komiks (Japonia)
Wydanie oryginalne: 1976-
Liczba tomów: 59+
Tytuły alternatywne:
  • Royal Hieroglyph
  • 王家の紋章
Widownia: Shoujo; Postaci: Księżniczki/książęta; Miejsce: Afryka; Czas: Przeszłość; Inne: Magia

Na manowcach w grobowcach faraonów.

Dodaj do: Wykop Wykop.pl
Ogryzek dodany przez: Enevi

Recenzja / Opis

Jeśli wierzyć filmom i książkom archeologia to najciekawsza z dziedzin nauki, zaraz po neurochirurgii, fizyce jądrowej i matematyce stosowanej. Przygody w tajemniczych grobowcach, straszliwe kulty w mrocznych dżunglach i piękne księżniczki czekające na ogorzałego zdobywcę z batem i fedorą. Jeśli wierzyć recenzjom na Tanuki, czytanie starych mang to rozkosz nad rozkosze, leniwe zabawy perłami z lamusa przerywane powolnymi łykami starego wina.

Każdy student archeologii powie Wam w dosadnych słowach, na czym polega różnica między Poszukiwaniem Zaginionej Arki a rzeczywistością poszukiwania funduszy na wyprawę. Pisząca te słowa ma zamiar pokazać Wam, jak wyglądają realia przekopywania się przez pradzieje gatunku.

Istnieje duże podobieństwo między archeologią, a przekopywaniem się przez pokłady kultury, ale jeśli odrzucimy niewątpliwą satysfakcję z kolekcjonowania tomików i skupimy się na zawartości omawianych dzieł, znajdziemy także zasadniczą różnicę. Archeolog ucieszy się z każdego odpowiednio starego przedmiotu dającego pojęcie o życiu w wiekach minionych – choćby pudełka metalowych kulek, które po mozolnych badaniach zostaną zidentyfikowane jako lekarstwo na przeczyszczenie wielokrotnego użytku. W przypadku mang wypadałoby, żeby nasze znalezisko zawierało coś wartego odnotowania, poza „pierwsze odnotowane użycie motywu XYZ”.

Jak na ironię, manga, która za chwilę zilustruje Wam ten problem, traktuje właśnie o pannie zainteresowanej kopaniem dziur w ziemi. Panna Carol, blond Amerykanka, lat 16, tatuś milioner, ilustracja wszystkich dow… stop, na razie miłośniczka archeologii. Jak szybko się dowiadujemy – ofiara klątwy faraona. Nie, nie Tutanhamona i tej bakteryjnej też nie. W końcu nie po to zostaje się heroiną mangi shoujo, by zamykać się w ustępie czy umierać na brzydkie choróbsko. Zarówno ona, jak i jej nauczyciel, dużo czytali o starożytnym Egipcie, widać jednak nie te książki, co powinni, gdyż inaczej wiedzieliby, że wszelkie skarby faraona należy po cichu zostawić na miejscu, a nie ciągać po jakiś muzeach i wystawach. Trudno, nieszczęście się stało, chociaż nikt na razie nie umarł, ale oto Carol ni z gruszki ni z pietruszki zostaje rzucona w przeszłość. Jeśli w tym momencie nie domyślacie się, że nasza bohaterka stanie się obiektem pożądania lokalnego władcy i wszystkich dookoła też, tudzież ofiarą machlojek Tej Złej, znaczy to, że czytaliście nie te mangi, co trzeba.

Ci zaś, którzy czytali właściwe mangi, zapewne zauważyli już podobieństwa do znanej i cenionej serii Sora wa Akai Kawa no Hotori. Współczesna nastolatka czarami sprowadzona w starożytność, zbiegiem okoliczności krzyżuje swoje ścieżki z możnymi tego świata, przeżywając wielką miłość i niesamowite przygody w historycznych dekoracjach. Jak na jej tle wypada zakurzony nieco poprzednik?

Przyznam się, że trudno było mi się wczuć w fabułę, gdyż zbyt zafrasował mnie widok faraona, który circa 1000 lat p.n.e. pomyka dookoła budującego się właśnie sfinksa na koniu. Starożytność nigdy nie była moim ulubionym okresem w historii – ale anachronizm okazał się na tyle rażący, że przerwałam lekturę i dłuższą chwilę poświęciłam na konsultacje z wujkiem Google w sprawie konnej jazdy w starożytnym Egipcie. Wprawdzie dobrze pamiętam, że traktowana była ona jako barbarzyńska nowinka, ale widać autorka ze znanych sobie powodów zdecydowała się przesadzić faraona z rydwanu na niepasujący do epoki środek transportu. Zdanie sugerujące, że władca galopuje wkoło budowy słynnego Sfinksa z Gizy zrzuciłam na nieudolne tłumaczenie, ale podanego parę stron później rysunkowego opisu zastosowania surowicy zignorować nie mogłam. Otóż, moi drodzy, surowicę można nosić parę dni w 40­‑stopniowym upale w kieszeni, a potem wlać doustnie i tadam! Cudowne ozdrowienie. Mogłabym wmawiać Wam, że w latach 70. mangacy nie mieli w zwyczaju sprawdzać zamieszczanych w komiksach informacji, ale obraziłabym kilku znanych artystów przykładających się do swojej pracy. Może w tym przypadku już sama grafika złożona z dopracowanych postaci i skąpych teł pokazuje, co jest ważne w tej historii? W końcu choćby komiksy Marvela świadczą, że nawet zachowując z realiów historycznych wyłącznie imiona i garść gadżetów, można zbudować ciekawą historię.

Nie jest to niestety ten przypadek. Na Ouke no Monshou rzuciłam się niczym archeolog, pewien, że wystający z ziemi przedmiot to co najmniej święty Graal. Po kilkuset rozdziałach już wiem, że to błyszczące na ziemi było co najwyżej zdeptaną plastikową błyskotką – zbyt starą, by mogła być modna, zbyt nową, by z samej racji wieku uchodzić za wartościową.

Pierwsze ruchy pędzla wypadły obiecująco – staroświecko rozkoszna kreska obiecuje przygodę w dawnym stylu. Szczupłe i gibkie postacie w cudownie dziwacznych ciuchach z lat 70., pomieszane ze strojami rodem ze starożytnego Egiptu wyglądają naprawdę ciekawie. Dla wczucia się w klimat – liczne rysunki w staroegipskim kanonie. Niestety rzuca się w oczy nieudolność w rysowaniu zwierząt – konie stawiają nogi, jakby bardzo chciały je połamać, a szczytem wszystkiego jest dla mnie rysunek kobry. Jak każdy wie – kobra ma kaptur, który fajnie rozkłada i dlatego łatwo ją poznać w naturze czy na rysunku. Tutaj zaś – kto pomyśli, może zgadnie. W dodatku mam wrażenie, że zwierzak miast po podłodze, pełznie po ścianie głową w dół. Koty zaś od węży różnią się tym, iż posiadają łapki – i niczym więcej.

Grafika nie jest jednak najważniejsza, w końcu sama w sobie nie udźwignie tak długiej historii. Zastanawiacie się, co takiego trzeba zrobić, by snuć taką powieść przez prawie 40 lat? Po prostu powtarzać cały czas tę samą rzecz. Carol rzuca do Starożytnego Egiptu, Ta Zła knuje, Carol pragnie posiąść Jakaś­‑Ważna­‑Persona, Carol ucieka/zostaje porwana, Carol wybawia ukochany i tak w koło Macieju, widać czytelnicy bardzo lubią piosenki, które już znają. Niby gdzieś tam plącze się większa intryga, coś tam o władzy, bogach, reinkarnacjach i takie tam drobiazgi, ale właściwie to nieważne, liczy się tylko porwanie tygodnia; furda polityka, wojny i religia, kiedy Carol pojawia się na horyzoncie, wszystkie sprawy tracą na ważności.

Widać postacie muszą być cudowne, skoro czytelnicy tak je lubią. Widać czytelnicy widzą w nich coś, czego ja dostrzec nie mogę – charakter mianowicie. Praktycznie wszystkie postacie z heroiną na czele są w moich oczach li i jedynie zlepkami cech przydatnych na użytek bieżącej fabuły, narzuconymi w pośpiechu na jedną definiującą je cechę – stosunek do głównej bohaterki. Skoro już wspomniałam o Carol, to od razu wyjaśnię, że nie ma się czym zachwycać – panna niby wie mnóstwo o starożytnym Egipcie, czasem coś jej świta, że w przeszłości obyczaje panowały odmienne i potrafi się nieco dostosować. Nie przeszkadza jej to w następnym rozdziale domagać się praw rodem z dwudziestowiecznej Ameryki i wyjaśniać wszystkim dookoła, że przecież nie jest żadną boginią. Czasem podejrzliwa do granic paranoi, czasem ufająca pierwszemu lepszemu, miotająca się po fabule bez celu, ładu i składu. Postać takiego formatu potrzebuje odpowiednio denerwującego partnera – w tej roli Memphis, młodociany faraon, faworyt wszelkich rankingów na najbardziej wkurzającego faceta w mandze. Właściwie nie tyle facet, co rozkapryszony dzieciak. Nie mężczyzna przekonany o swojej boskiej władzy, tylko właśnie bachor z pieśnią „ja chcę” na ustach. Dostojeństwa w nim tyle, ile w ujadającym yorku, a pozytywnych uczuć wzbudza dokładnie tyle, ile zdychający na wycieraczce szczur.

Zgodnie ze wszystkimi prawami, gdy główni kochankowie zawodzą, oczy widzów kierują się ku Tej Złej – w tym przypadku – niespodzianka. Isis, siostra Memphisa, jakimś cudem zdaje się myśleć – wpierw o przygłupim bracie, potem o wspólnym władaniu nieszczęsnym krajem, do czego potrzebne jest usunięcie tej blond idiotki, do której ślini się pan brat. Niestety mocą imperatywu narracyjnego jej działania są równie skuteczne, co knowania Zespołu R z Pokemonów. Oczywiście zazdrości naszej heroinie urody i śmieje się tym paskudnym śmiechem, który zgrzyta w uszach nawet kiedy jest narysowany. Inne postacie zasadniczo różnią się buziami i stosunkiem do Carol, tzn. albo ją wielbią, albo jej nienawidzą. Słowem – jedną z najdłuższych mang shoujo zaludniają statyści znikąd wzięci i w nicość idący, bez historii i tła. Czemu niektórzy słudzy są lojalni, a inni wręcz przeciwnie? Czy ci liczni rozpustni możni tego świata zajmują się czymś poza pożądaniem głównej bohaterki? Czy liczna rodzina Carol ma jakąś pracę, hobby, historię? Czy ktoś tu ma życie poza kochaniem/ nienawidzeniem Carol? Jak udało się zapełnić tyle kartek pustakami?

Kreska, fabuła, postacie omówione, teraz czas na bonus – gra aktorska. Szybko można się zorientować, że każda z postaci posiada dwie miny – usta otwarte lub zamknięte – więc całą gamę emocji przychodzi im wyrażać w dialogach. Dosłownie. I jakby tego było, mało usłużnie objaśniają nam, co dzieje się w kadrze, na wypadek gdyby grafika nie wystarczyła do „załapania”. Stare dobre szekspirowskie „Zabity jestem” za pierwszym razem można wziąć za żart, potem już chyba za nieudolność w przedstawianiu sytuacji, jeśli nie za kpinę z inteligencji czytelnika.

Jeśli chodzi o przedstawione realia – Egipcjanin Sinuhe to nie jest. Tła ukazano nam tylko tyle, ile jest to potrzebne dla rozwoju fabuły, a wszelkie inspiracje i wątki są na poziomie przeciętnej książki z ciekawostkami i paru ogranych popkulturowych motywów. W czasie swojej epopei Carol odwiedza wielu sąsiadów Egiptu, ale poza ubiorem, nazwami bogów i (jeśli autorka nie zapomni) językiem, państwa te nie różnią się zbytnio od kraju faraonów. Może zepsuły mnie współczesne komiksy, bardzo serio traktujące realia świata, ale taka pustka w zakresie tła uwiera zwłaszcza wobec deklarowanej przez główną bohaterkę miłości do świata starożytnego.

Z której strony by nie spojrzeć – źle to wygląda. Fabuła niezbyt wciąga, bohaterowie niezbyt sympatyczni. Kiedyś Ouke no Monshou dołożyło swoją cegiełkę do rozwoju gatunku shoujo, ale dla dzisiejszego czytelnika jest praktycznie niezjadliwe. Tylko dla desperatów i straceńców grzebiących w pokładach starych mang.

Eire, 12 lipca 2012

Technikalia

Rodzaj
Wydawca (oryginalny): Akita Shoten
Autor: Chieko Hosokawa, Fumin