x
Tanuki.pl korzysta z plików cookie w celach prowadzenia
reklamy, statystyk i dla dostosowania wortalu do
indywidualnych potrzeb użytkowników, mogą też z nich korzystać współpracujący z nami reklamodawcy.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Szczegóły dotyczące stosowania przez wortal Tanuki.pl
plików cookie znajdziesz w
polityce prywatności.
Uprowadzony Przez Demony
Początek jest lekki i przyjemny. Główny bohater, Keiichi, przyjeżdża z rodzicami do małej wsi, Hinamizawy. Szybko znajduje tam swoje miejsce, zaprzyjaźnia się z paroma dziewczynami, zwłaszcza z jedną z nich – Reną. Towarzyszy mu ona w drodze do szkoły, spotykają się po zajęciach na wysypisku śmieci (jest to ulubione miejsce zabaw Reny), wybierają się razem na festiwal. Brzmi jak wstęp do kolejnego, szkolnego romansu, prawda? Na szczęście, pozory mylą. Po wspomnianym festiwalu, następuje zmiana kursu o 180 stopni. Wokół Keiichi'ego zaczynają się dziać dziwne rzeczy, których nie rozumie ani on, ani czytelnik. Nie ma już żadnych pozostałości po szkolnej haremówce, pozostaje tylko niepewność, paranoja i strach.
Manga zaskoczyła mnie swoim klimatem. Zazwyczaj trudniej jest przedstawić przerażającą atmosferę na kartach komiksu, niż w filmie czy anime. Tutaj jednak wyszło to znakomicie, choć przyznam, że nie mam pojęcia, co jest tego przyczyną. W każdym razie, polecam czytać ten komiks wieczorem, przy zgaszonym świetle, w tle puszczając nastrojową muzykę – potrafi zadziałać na wyobraźnię! Powoli zaczynamy wariować, wraz z głównym bohaterem.
Od strony graficznej, Onikakushi‑hen nie jest szczególnie dopracowany. Rysunek jest właściwie poniżej średniej japońskiej, czasem postaci są po prostu… Brzydkie. Mimo to, wbrew pozorom, ten styl bardzo dobrze sprawdza się przy straszniejszych scenach, kiedy bohaterowie wyglądają jakby postradali zmysły i byli gotowi się pozabijać. A propos zabijania… Krwawych scen nie ma tutaj wiele, a gdy już się pojawiają, nie są rysowane tak dobitnie, jak np. w Elfen Lied. Ludzie wrażliwi na sceny z serii gore, nie powinni mieć tutaj problemów.
Dwutomowy Onikakushi‑hen to zaledwie wstęp do dłużej historii, pomimo, że wygląda na zamkniętą, krótką opowieść. Na własnej skórze przekonałam się, że wciąga tak bardzo, że trzeba zobaczyć więcej! Jest to bardzo dobry horror. Potrafi przestraszyć, o co naprawdę trudno w komiksach. Na początku utożsamiamy się z głównym bohaterem, dzięki czemu rozumiemy jego uczucia w dalszej części, już nie tak wesołej. To też ma duży wpływ na nastrój czytelnika. Jak wobec tego podsumować tę mangę krótkim zdaniem? Genialne w swej prostocie. 10/10.
Lekka I Przyjemna Komedia Romantyczna
Fabuła nie jest skomplikowana, każdy kolejny rozdział przedstawia sceny z udziałem pary – nic oryginalnego, prawda? Na szczęście, autorka nie skupia się na jednej, ale aż na trzech! Manga jest podzielona na trzy części – Junjou Romantica, Junjou Egoist i Junjou Terrorist. Rozdziałów z bohaterami tej pierwszej jest najwięcej – zresztą, wskazuje na to sam tytuł. Właśnie oni są moją ulubioną parą. Najbardziej zwariowani, zarówno w znaczeniu komediowym, jak i miłosnym. Misaki, choć jest klasycznym przedstawicielem „tsundere uke” (taki, który za nic w świecie się nie przyzna do tego, że jest gejem, będzie się zapierał rękami i nogami kliknij: ukryte no, przynajmniej przez dłuższy czas), ze swoimi bystrymi uwagami wyróżnia się na tle innych. Usami, jego partner, zawsze chce postawić na swoim, jest bogaty i rozpieszczony. Razem tworzą oryginalną parę, której romantyczne perypetie bardzo miło się czyta ;) Uczuciowych Egoistów i Terrorystów nie polubiłam aż tak, jak bohaterów pierwszej pary, chociaż wiem, że wielu osobom właśnie oni najbardziej przypadli do gustu, także kto co lubi.
Jeśli chodzi o kreskę… Tu jest pies pogrzebany. Pierwsze tomy są rysowane BARDZO przeciętnie, niekiedy dłonie są większe od głów, z perspektywą też różnie bywa. Mimo to, radzę się nie zniechęcać, bo im dalej, tym lepiej. Trzeba się jednak przyzwyczaić do sposobu rysowania bishounen'ów przez autorkę – seme są muskularni i mają kwadratowe twarze. Uke za to ZAWSZE są chudzi i niscy, ze spiczastymi buźkami. Co do scen seksu – są obecne, ale nawet bardziej wrażliwi czytelnicy nie powinni mieć z nimi problemu – mocniejsze fragmenty są cenzurowane przepływającą przez pokój białą mgiełką ;)
Warto przeczytać? Pewnie, ale należy mieć świadomość, że nie ma się do czynienia z mangowym dziełem sztuki. Jest to słodka komedia romantyczna, tyle że dotycząca gejów. Lekkie dialogi i ciepła atmosfera umilają czas spędzany przy tym tytule. Polecam także osobom, które chcą przeczytać jeden tytuł yaoi, tak na spróbowanie – ja od niego zaczęłam i zdecydowanie nie żałuję, 9/10. Liczę na to, że zobaczę tę mangę kiedyś w Polsce!
Całkiem Porządny Rozdział Pilotażowy
Cała fabuła oneshot'a jest pierwowzorem historii dotyczącej Orihime i jej (zmarłego) brata, zawartej w jednym z pierwszych tomów późniejszej serii. Różnic jest sporo, przeczytanie tych kilkudziesięciu stron nie będzie stratą czasu (w przeciwieństwie do np. pilotażowego rozdziału Naruto). Jedynym minusem jest chyba projekt Hollow'ów – wyglądają tu jak jacyś zmutowani ludzie. Wersja z maskami podoba mi się o wiele bardziej ;)
Polecam fanom Orihime – rozdział skupia się głównie na niej. Nie ukrywam, że zabieg ten bardzo mi się spodobał, przy niektórych scenach słodycz po prostu wylewała się na mnie z ekranu. Co się tyczy jej antyfanów – przeczytać mogą, chociaż jeśli Hime naprawdę ich tak irytuje, lektura może nie należeć do najprzyjemniejszych. Ja się nie zawiodłam, 7/10.
Strawberry-Deathberry-Bleach
Ale po kolei. Początek jest właściwie taki sobie. Zaczyna się maksymalnie schematycznie – bohater zyskuje moc aby kogoś chronić, powala kolejne potwory. W dodatku kreska jakaś taka kanciasta. Sytuację ratuje humor, głównie dzięki zabawnym scenkom czytałam komiks dalej, polubiłam bohaterów. Akcja zaostrza się koło tomu 7 – i potem już przez długi okres czasu nie zwalnia! Fajne walki, rysunki też jakieś takie ładniejsze, przeciwnicy Ichigo oryginalni – zarówno z wyglądu, jak i z charakteru. Także w tej części zostajemy maksymalnie strollowani – trudno się oderwać od lektury! Wiele wątków pozostawiło drogę do świetnej kontynuacji w następnej części. I co mogę powiedzieć – ja się nie zawiodłam! Arc o Arrancar'ach trzyma poziom SS, a nawet podwyższa poprzeczkę. Bawiłam się przy nim świetnie, walk jest więcej, pojawiają się nowi bohaterowie – przeciwnicy Ichigo. Wbrew pozorom nie każdy jest taki łatwy do pokonania – wręcz przeciwnie, czasem potrzeba kilku potyczek, aż do ostatecznego rozstrzygnięcia zwycięzcy. Niestety, trochę zawiodłam się na finale i „Ostatecznej Walce Z Bossem”. kliknij: ukryte W sumie Ichigo nie pojawiał się przez kilkanaście rozdziałów, masterując nową technikę, a gdy już się pokazał sprzątnął Aizena jednym machnięciem miecza i wielką plamą atramentu rozlanego na dwóch stronach, tracąc przy tym wszystkie swoje moce... Co otwiera furtkę do następnej części, tym razem poświęconej Fullbringerom. Motywem przewodnim są, oczywiście, kliknij: ukryte starania się Ichigo o odzyskanie swoich zdolności zmiany w Strażnika Śmierci. Dostajemy plejadę nowych bohaterów, Shinigami nie pojawiają się prawie wcale. Szkoda tylko, że ten arc jest nie tylko najkrótszy (wydawanie rozdziałów trwało trochę ponad rok, a, jeśli dobrze pamiętam, ten o Arrancar'ach zajął autorowi około ośmiu lat) ale i najsłabszy. Potencjał był, ale nudne było otrzymywanie kolejnych level‑up'ów głównego bohatera podczas jego treningów. Jedyne co mi się spodobało, to time‑skip, skutkujący zmianą wyglądu wielu postaci i bezsilny Ichigo. Rzadko ma się okazję oglądać go w takim stanie! Został jeszcze najnowszy arc (mający być ostatnim) – The Thousand Year Blood War. Zaczął się stosunkowo niedawno, więc nie mogę na razie wiele o nim powiedzieć, ale zapowiada się lepiej niż ostatnio. Główny antagonista to prawdziwy badass, nie bishounen, których było już w tej mandze na pęczki. Czuć od niego moc, mam nadzieję że autor rozwinie tę postać NIE dodając jej traumatycznej przeszłości.
To tyle jeśli chodzi o fabułę. Nie jest specjalnie skomplikowana, ale jako manga dostarczająca rozrywki i wielu emocji, sprawdza się, według mnie, świetnie.
Mocnym punktem serii są postacie. Ichigo jest dość oryginalnym protagonistą. Co prawda często postępuje lekkomyślnie, zawsze wierzy w siebie i swoją siłę, co często prowadzi do jego porażek. Nie jest jednak wiecznie irytująco pogodny, bardziej pasuje do typu milczka. Z pozoru może wydawać się chłodny, jego prawdziwą twarz znają tylko jego najbliżsi znajomi. Dobrym przykładem jest Orihime. Mnóstwo ludzi jej nie cierpi, co jest dla mnie nieco zastanawiające – to moja ulubiona przedstawicielka płci pięknej w tym komiksie. Ubolewam nad tym, że chociaż stara się jak może, zawsze jest uśmiechnięta i łagodna, Ichigo traktuje ją tylko jak przyjaciółkę. Mam nadzieję, że, przed końcem mangi, dostanie ona swoje szczęśliwe zakończenie. Do moich pozostałych, bardziej znaczących ulubieńców zaliczają się Aizen i Ulquiorra. Ten pierwszy kliknij: ukryte był ŚWIETNYM antagonistą, dlatego mam nadzieję, że jeszcze go ujrzymy. Troll Master tej serii, zdecydowanie. Ulquiorra powalił mnie na kolana od razu, przy pierwszym pojawieniu się, swoim genialnym chara‑designem!! kliknij: ukryte Także dwupoziomowe Ressurection i wątek z Orihime były ogromnymi plusami. Strasznie żałuję jego śmierci...
Jeśli chodzi o sprawy techniczne… O ile kreska Kubo Tite jest naprawdę ładna – postacie nie są do siebie skrajnie podobne, sceny akcji są dynamiczne itd. – tak nagminny brak teł, wielkie kadry z jedną postacią i dużym dymkiem zajmujące często ponad połowę strony, bezsensowne dialogi, sposób rysowania Ostatecznych Ataków, które są albo wielkimi białymi plamami albo wielkimi czarnymi plamami – faktycznie są irytujące. Skracają rozdziały, które w tygodnikach i tak czyta się zaledwie parę minut, ale Bleach pod tym względem naprawdę jest słabszy od innych mangowych serii. Zwłaszcza, że nawet gdy zbierze się kilka chapter'ów w tomik, często czytanie go zajmuje niewiele ponad pół godziny – a to naprawdę słaby wynik, nawet jak na komiks. Podobają mi się natomiast okładki. Każda przedstawia jedną postać na całkowicie białym tle. Mógłby być to kolejny powód do skarg, ale takie rozwiązanie stanowi miłą odmianę od np. stojących obok tomów Naruto, gdzie autor zawsze rysuje jakąś klimatyczną scenę z kilkoma bohaterami. W porównaniu z nim, Bleach teoretycznie wypada gorzej, ale ładnie koło siebie wyglądają.
Do polskiego wydania nie mam zastrzeżeń. Humorystyczne wstawki nadal bawią, dialogi brzmią realistycznie. Podobają mi się krótkie wiersze na początkach tomu, czyżby mangaka skrywał w sobie poetę? ;)
Pisząc krótkie podsumowanie, chcę zaznaczyć, że z pewnością nie jest to manga dla wszystkich. Jak się nie lubi shounen'ów, to ten tytuł niczego nowego nie wniesie. Fani tego gatunku natomiast powinni przynajmniej spróbować. Seria nadal bije rekordy popularności, właściwie to wstyd jej nie znać. Moja ocena dla Bleach'a to 9/10. Zawyżona, a jakże, ale z tą mangą można spędzić naprawdę fajne chwile. Jako rozrywka spełnia swoje zadanie w 100% Oby nowy arc przyniósł więcej plusów niż minusów!
Perełka W Natłoku Shounen'ów
Czytając początek, czuć czystą ciekawość, zaintrygowanie fabułą i postawą głównego bohatera. Kolejne rozdziały czyta się już z zapartym tchem, akcja nie zatrzymuje się ani na moment. Moim ulubionym wątkiem w całym Death Note, jest kliknij: ukryte ten dotyczący Yotsuby. Wciąga tak niesamowicie, że dopóki nie skończyłam, choć godzina była późna, nie mogłam oderwać się od tomiku! A przeczytanie jednego zajmuje całkiem sporo czasu, zwłaszcza porównując do takiego Naruto czy Bleach'a, gdzie przy jednym tomie spędzam niekiedy zaledwie pół godziny. Jest to zasługa dużej ilości dialogów, które sprawiają, że rozdziały wydają się dłuższe. Zresztą, czasem trzeba się zatrzymać, zastanowić nad słowami bohatera, innym razem przeanalizować czyjś tok dedukcji. A, czego jak czego, ale dedukcji i analizy w tym komiksie jest całkiem sporo ;)
Wielu fanów obniża ocenę końcową ze względu na „drugą część”. Nie zgadzam się z tym, żeby była ona gorsza, chociaż faktycznie, może wydawać się być przedłużona na siłę. Mimo to, czytało mi się ją fantastycznie. Zwłaszcza możliwość obserwowania kliknij: ukryte rozwoju „Nowego Świata”, kształtowanego przez Kirę. Zachowania mediów, prezydenta USA, policji czy nawet zwykłych ludzi – wszystko wydawało się wiarygodne. Gdyby Kira naprawdę istniał, myślę, że nasze społeczeństwo zachowywałoby się podobnie – za to wykreowanie rzeczywistego świata, Death Note dostaje ode mnie kolejny plus! Mimo to, zgadzam się, że ostatnie rozdziały były nieco zbyt umoralniające. kliknij: ukryte Choć przez poprzednie tomy mieliśmy możliwość zobaczenia dwóch stron medalu działalności Kiry, wybrania czy podoba nam się to co robi lub tego czy możemy zgodzić się z jego poczuciem sprawiedliwości – tak na końcu dostajemy kubeł zimnej wody na głowę. Light umiera jako psychol, wyraźnie żałując tego co robił. Wolałabym żeby, nawet podczas umierania, był odrobinę bardziej dumny (nawet jako szaleniec). W końcu, jakby na to nie patrzeć – był rewolucjonistą. Jeśli chodzi zaś o sam koniec części pierwszej, który wstrząsnął większością czytelników – kliknij: ukryte śmierć L'a – cóż, nadal uważam że była strasznie smutna, zwłaszcza, że ostatnią rzeczą którą zobaczył, był tryumfujący uśmiech na twarz Light'a. Większego upokorzenia chyba doznać nie mógł… Mimo to, uważam że było to konieczne dla dalszego rozwoju fabuły. Nawet jeśli jego zastępcy, Near'a, nigdy nie udało mi się polubić.
Słowem o bohaterach. Moim absolutnym faworytem jest Light. Nie dlatego że zostałam psychofanką tego, w jaki sposób chciał zbudować „Nowy Świat”, ale za to, jakim był intrygującym głównym bohaterem! Rzadko kiedy mam do czynienia z protagonistą tak napędzającym akcję. Zasługa w tym, oczywiście, jego tęgiego umysłu. Nie raz zaskoczył mnie swoim postępowaniem. Choć przyznam, że czasami sytuacje typu „wygrałem, bo przewidziałem że przewidzisz, że ja to przewidzę!” były nieco irytujące, ale jednocześnie wzbudzały moje zainteresowanie, więc nie uważam tego za duży minus. Swoją drogą cieszę się, że to on był głównym bohaterem, że nie obserwowaliśmy go z innej perspektywy, na przykład jako „Głównego Złego”. Manga dużo by wtedy straciła. A tak, jest jedyna w swoim rodzaju. Dalej mamy L'a. Jego też darzę ciepłymi uczuciami. Choć, teoretycznie, stoi po stronie sprawiedliwości, jest bardzo podobny do Light'a. Też jest zdolny do dążenia po trupach do celu, jest w stanie poświęcić wszystko (i wszystkich), aby tylko złapać Kirę. Jego inteligencja też jest zdumiewająca. Świetnie wpasował się w rolę przeciwnika Light'a. Niestety, Near'a już nie polubiłam – wydawał się zwykłą kopią L'a. Mello spodobał mi się dużo bardziej, miał swój charakter, swój styl. Zresztą, tak jak akcja z kliknij: ukryte Yotsubą była najlepiej napisana, tak akcja z porwaniem siostry Light'a przez gang Mello była najlepiej NARYSOWANA. Każdy szczegół, bronie, kryjówka, sposób ułożenia kadrów… Wszystko dotąd wzbudza we mnie wielki podziw. To tyle jeśli chodzi o ważniejsze postacie. Dodam tylko, że Misa była okej (chociaż bywała irytująca z tą swoją nieskończoną miłością do Light'a), czasem wykazywała się większą inteligencją, niż można było się po niej spodziewać ;) O Ryuuk'u powiem tylko tyle… Jak można go nie kochać? Świetnie stworzona postać. Straszny z wyglądu, jego wiecznie uśmiechnięta twarz była przerażająca. A jednak, pierwsze wrażenie potrafi zmylić, bo charakter stanowił zupełne przeciwieństwo wyglądu – paradoks, Bóg Śmierci z większym poczuciem humoru niż ludzie. Nie pozbawiło go to jednak pewnego rodzaju „majestatu”, zwłaszcza przy scenie kliknij: ukryte gdy wpisywał Light'a do notesu. To było coś. Warto wspomnieć jeszcze o dwójce drugoplanowych bohaterów, którzy wbili mi się w pamięć. Jednym z nich jest Teru, postać, którego losy były dla mnie przede wszystkim smutne. Ślepo oddany swojemu Bogowi, ideałom i potrzebie zmieniania śwata. Drugą jest Matt – trudno go pominąć, chociaż pojawił się zaledwie w kilku scenach – charakterem zdawał się przypominać Mello, dlatego żal, że gościł na kartach mangi tak krótko.
Wspomniałam już o kresce, ale wyrażę się trochę dokładniej. Stronę graficzną serii uważam za bardzo dobrą, ba, w niektórych momentach (zwłaszcza w scenach akcji) bliską perfekcji! Tła są rysowane prawie zawsze, chyba że mangaka chce, aby czytelnicy skupili się przede wszystkim na słowach – ale to i tak bardzo dużo, w końcu manga powstawała w… tygodniku! Trudno było mi w to uwierzyć, gdy się tego dowiedziałam. Widać wielką różnicę pomiędzy Death Note, a innymi mangami w tym magazynie. Mówiąc w skrócie – chociaż scenariusz sam w sobie jest bardzo dobry (jak i pomysł na historię), to nie wyobrażam go sobie z inną kreską, innymi projektami postaci. Jest realistycznie, poważnie, na wysokim poziomie.
Poza 12 podstawowymi tomami, w Japonii zostały wydane dwa dodatkowe rozdziały. Pierwszy to oneshot, który jest sequelem serii – kliknij: ukryte nuda, sprawa rozwiązywana przez starszego Near'a, opisująca pokrótce to, co stało się ze światem po śmierci Kiry. Przeczytać można, ale nie rozwija w żaden ciekawy sposób historii. Drugi to pilot Death Note – duuuużo słabszy od późniejszej wersji. W roli głównej mamy dzieciaki, Ryuuka (który właściwie wiele się nie zmienił) i ciekawy przedmiot – Death Eraser, dzięki któremu kliknij: ukryte po zmazaniu nazwiska w Death Note, można przywrócić zabitego człowieka do życia. Z drugiej strony jego obecność wydaje się być zbędna – po co Shinigami miałby czegoś takiego używać?
Jak oceniam całą mangę? Bez zastanowienia – 10/10. Zgadzam się, fabuła przeżywa wzloty i upadki, ale w natłoku shounen'ów skupiających się na „waleniu po mordzie”, jest to prawdziwa perełka. Mangę czytałam z niemałą przyjemnością, na pewno do niej powrócę – i to nie raz! Uważam że warto ją przeczytać, ale ostrzegam – jak już się zacznie, trudno się od niej oderwać.
Przygody Drużyny Gai'a W Formie Super-Deformed
Akcja rozgrywa się w części „Shippuuden”, każdy rozdział to krótka historia z życia Grupy Gai'a. Członkowie jej w oryginalnym Naruto są bohaterami drugoplanowymi. Ciekawy zabieg, chociaż jeśli nie polubiło się ich w oryginalnej serii, to tutaj mogą wydawać się jeszcze bardziej irytujący. Rozdziały są czysto humorystyczne, niepowiązane ze sobą. Mimo to, komiks średnio sprawdza się jako parodia. Czytanie nie jest co prawda męczarnią, można się uśmiechnąć, ale po komedii spodziewałabym się czegoś więcej. Dlatego uważam, że przy opisie mangi, zamiast widowni shounen, powinno być kodomo. Jest to typowa manga dla młodszych czytelników Naruto, ewentualnie próba zainteresowania dzieci tym tytułem. Nastoletnich fanów może zanudzić, tak samo tych, którzy oryginalnego Naruto nigdy nie czytali.
Zostaje sprawa kreski. Jest bardzo prosta, teł nie ma wcale albo są delikatnie zakreślone. Design postaci jest w formie super‑deformed, głowy przypominają balony, do tego też trzeba się przyzwyczaić.
Na koniec chcę napisać, że nie jest to tragicznie zła manga. Jeśli kogoś bawi taki, dość specyficzny humor, nie powinien mieć problemów z czytaniem jej. Ja oceniam przygody Lee, Neji'ego i Tenten na 5/10. Animowana wersja wypada lepiej.
Ninja Na Motorynce
Akcja dzieje się we… Współczesnych czasach, co jest dla mnie poważnym minusem. Dzięki temu umiejscowieniu fabuły, dostajemy taki rarytas jak Naruto na motorynce, uprzedzony przemianą głównego bohatera w nietoperza. Sama historia też jest słabiutka. Naruto poszukujący przyjaciół? Okej. Ale morderstwo + szukanie zabójcy, zakończone Ostateczną Techniką przemiany w małego i słodkiego Liska? Tylko nie to… Zastanawiam się, co by było, gdyby mangaka zdecydował się zrobić z tego „tasiemcową” wersję (bez większych zmian). Zakładam, że nie utrzymałaby się na rynku dłużej… A przynajmniej nie aż tyle, ile obecna seria.
Nawet kreska nie pomaga. Jest słabsza od tej, w pierwszych tomach właściwej serii.
Moja ocena to 4/10. Nudny rozdział, nie wzbudził we mnie żadnych emocji. Fanom Naruto nie musi się spodobać, bo nie ma z tamtą mangą prawie nic wspólnego. Niestety, nawet jako oddzielny tytuł, radzi sobie bardzo źle.
Nieśmieszna parodia serii
Cóż… Najlepszym określeniem jest chyba „parodia serii”. Nudny początek, zwyczajnie GŁUPIE rozwinięcie akcji, zwieńczone bezsensownym banałem. Co tam się tak naprawdę wydarzyło? kliknij: ukryte Kousagi, druga córka Usagi, zmienia się w jakąś Sailor Rabbit (?) i z córkami dawnych Sailor Senshi atakuje wielkim kotem, zrobionym z… kotów, króliczą głowę, zrobioną z… królików. Jedynym sensownym wytłumaczeniem wydaje mi się być zakup przez autorkę co najmniej kilograma wiadomego zioła ;)
Jedyną rzeczą, która spodobała mi się w tym kilkustronicowym rozdziale, była przesłodka Kousagi, w niczym nieprzypominająca Chibi‑Usy, za to troszkę wyrośniętą wersję kochanej Chibi Chibi.
Oceniam ten dodatek na 4/10. Nie polecam, nudny zapychacz w stylu komiksowych „Pamiętników Chibi‑Usy”, które też nigdy specjalnie intrygujące nie były.
Manga słabsza od anime
Kolejną sprawą która bardziej podobała mi się w animowanej wersji – antagoniści. W anime każdy miał rozwinięty wątek i inny koniec. kliknij: ukryte Generałowie. W anime mieliśmy Jadeite zamrożonego przez Królową Beryl, śmierć „nawróconego” Nephrite, zabitego przez Królową Zoisite i Kunzite, którego zabiła jego własna broń, podczas gdy w komiksie po prostu giną podczas którychś z kolei potyczek z czarodziejkami. Także ostateczne starcia z „głównymi złymi” były w animowanej wersji niesamowite, zwłaszcza seria Sailor Stars, z cudowną Galaxią. kliknij: ukryte W mandze, zazwyczaj, wróg pod wpływem ludzkiej energii/zebranego czegoś tam zmienia się w czarną chmurę w kształcie czaszki i gania wojowniczki tam i z powrotem...
Przechodząc od razu do kreski – jest słabo, nawet jak na lata '90. 70% ciała dziewcząt stanowią nogi, a 15% twarze, różniące się jedynie fryzurami. Najbardziej ucierpiała na tym Haruka, która raz rysowana jest jak chłopak, a raz jak dziewczyna (w anime, w przebraniu wyglądała przystojnie, a w mundurku bardzo kobieco, a przecież nie zmieniali wyglądu jej twarzy).
Za największy plus tej mangi uważam dobrze rozwinięty wątek miłosny – czasem aż szkoda że nie zajmuje więcej miejsca! Między Mamoru i Usagi czuć to, czego brakuje wielu nowym shoujo – namiętność! Nie mam tu na myśli oczywiście scen seksu, ale widać że mamy do czynienia z dojrzałym związkiem który polega na wzajemnym wspieraniu się, a nie ze szczeniackim zauroczeniem, gdzie chłopak czerwieni się na samą myśl bycia sam na sam z dziewczyną… W ogóle, fajnie, że Mamoru tutaj to prawdziwy facet, a nie takie ciepłe kluchy, jak w anime.
Jest jeszcze sprawa polskiego wydania… Ale w sumie wszystko zostało już poruszone w recenzji. Niektóre zdania naprawdę kuły w oczy, nie wspominając o błędach ortograficznych czy interpunkcyjnych.
Nie rozdrabniając się już bardziej, wystawiam ocenę 7/10. Polecam fanom anime, chociażby po to, żeby mogli porównać wszystkie serie z oryginałem. Zwłaszcza finał, który odpowiadał końcówce serii Sailor Stars i został zupełnie inaczej pokazany. Poza tym, można ten komiks potraktować jako klasyk gatunku mahou shoujo, a klasyki wiadomo – warto znać.