x
Tanuki.pl korzysta z plików cookie w celach prowadzenia
reklamy, statystyk i dla dostosowania wortalu do
indywidualnych potrzeb użytkowników, mogą też z nich korzystać współpracujący z nami reklamodawcy.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Szczegóły dotyczące stosowania przez wortal Tanuki.pl
plików cookie znajdziesz w
polityce prywatności.
first!
a piszczy (czy też raczej popiskuje) lekki niepokój. czas nie stoi w miejscu, o dobrego faceta trudno, o dobry związek jak już facet jest – jeszcze trudniej, nie wiadomo czy praca wypali, a jeśli wypali, to czy przyniesie spełnienie – i na czym tak naprawdę polega to całe spełnienie anyway…? paradoksalnie mocną stroną tej mangi jest trafne uchwycenie chwil słabości, lęku i niepewności, bez kreowania przy tym przygnębiającego nastroju. pojawiają się pierwsze próby rozrachunków życiowych, ale nie są szyte grubymi moralizatorskimi nićmi. obyło się bez patosu i dramatyzmu, jest dyskretnie, delikatnie i jakoś tak… prawdziwie.
bohaterki są ciekawe i dość przekonujące, duży plus zwłaszcza za nienachalne zróżnicowanie ich charakterów – autorka szczęśliwie nie dobrała ich na zasadzie prostackich kontrastów („ma być o 4 laskach? ok ok, jedna musi być kumpelą całego świata, druga zamkniętą w sobie wrażliwą okularnicą, trzecia flirciarą, a czwarta… zaraz, niech no zajrzę do Podręcznego Katalogu Postaci”). udało się także uniknąć schematów związanych z życiowymi rolami (zimna businesswoman, perfekcyjna pani domu itd.). faceci nie są źli – może pokazani po kobiecemu zbyt łagodnie (zwłaszcza supersprzedawca mógł być charakterologicznie bardziej chropowaty, miał potencjał), ale budzą sympatię (motyw z aerobikiem był uroczy).
zabrakło mi trudniejszych życiowych problemów (w stylu np. utraty pracy, ciężkich relacji z rodziną, kłopotów ze zdrowiem) – myślę że bohaterki zostały skonstruowane na tyle wiarygodnie, że mogłyby to unieść, a „portret kobiety trzydziestoletniej” zyskałby ciekawsze odcienie. ale najwyraźniej autorce zależało bardziej na pogodnym nastroju i nie jest to bynajmniej wada, zwłaszcza w perspektywie nadciągającej jesieni.
Daisy Luck czytało się przyjemnie, przy czym dla mnie jest to rodzaj przyjemności porównywalny z piciem cappuccino: słodki (z leciuchną goryczką), z pianką i chwilą na leniwe refleksje. głębszych strun w środku nie porusza, nie za wiele po sobie zostawia, ale miło rozgrzewa i zawsze za szybko się kończy.
zębatki & outfity
wyjąwszy 2 ostatnie rozdziały, fabuła opiera się na schemacie antyutopijnym. sprowadziwszy rzecz do podstaw: układ społeczny pozornie jest idealny, ludzkość żyje w harmonii i pokoju, ale niepasujący do reszty główny bohater dostrzega, że w otaczającej go rzeczywistości jest coś dziwnego – z ukrytą pomocą rulers of the world próbuje poznać prawdę i ostatecznie karty zostają odkryte, tzn. właściwie koła zębate zostają odsłonięte. jak dotąd nothing shocking.
zaskoczenie (niestety w ostatecznym rozrachunku negatywne) kryje się w 2 ostatnich rozdziałach. kliknij: ukryte znowu rozkładając rzecz na czynniki pierwsze: w rozdziale 13 bohater dowiaduje się nie tylko tego, według jakich zasad funkcjonuje otaczająca go rzeczywistość, ale również tego, że jest rewizorem owych zasad – dysponuje mocą usunięcia bezpiecznika (tytułowej muzyki Marie), który ludzkość sama na siebie nałożyła, aby zapobiec wojnom i przemocy. ponieważ tak się składa, że bezpiecznik ten blokuje również wszelki postęp technologiczny powyżej pewnego (niewysokiego) progu, bohater postanawia go zerwać – tu zaczyna się rozdział 14, w którym widzimy konsekwencje tej decyzji. można powiedzieć, że odpowiadają one bolączkom naszej cywilizacji: alienacja ludzi w wielkich miastach, bezduszna polityka, wojny, gwałt, głodujące dzieci itd. itp. zostało to pokazane za pomocą migawkowych sytuacji, w których występują bohaterowie mangi, wcielając się w różne role (znudzonego sobą małżeństwa, władców walczących państw, żołnierzy, dzieci). ciekawy i sugestywny zabieg – ale tutaj big zonk: okazuje się, że tak naprawdę nie były to efekty nieodwracalnej decyzji, lecz swoiste „co by było gdyby”… bohater wraca do momentu wyboru i teraz, ze świadomością „co bym strasznego narobił gdybym postawił na postęp”, wybiera powrót do bezpiecznego status quo.
przychodzą mi do głowy 2 interpretacje zakończenia i w obu wypada ono słabo. zgodnie z pierwszą, narzucającą się od razu, intencją autora było pokazanie niebezpieczeństw związanych z rozwojem technologicznym: „wynalazki = więcej możliwości czynienia zła”. zgodnie z tą ideą utopia (rozumiana jako pokojowa egzystencja osiągnięta za pomocą odgórnie narzuconej blokady postępu) jest nie tylko możliwa, ale wręcz potrzebna kliknij: ukryte – dlatego końcówka jest powrotem do utopii właśnie. co interesujące, autor powiązuje tu bardzo ściśle mordercze skłonności z wynalazczością kliknij: ukryte (gdy muzyka Marie milknie, bardziej zaawansowane wynalazki zaczynają działać, ale jednocześnie w ludziach budzi się instynkt walki). jak dla mnie jest to założenie nie do obrony – a co ze zwiększającymi się wraz z postępem możliwościami czynienia także dobra? nie wspominając o tym, że same wynalazki są z reguły neutralne, ich „wartość etyczna” zależy od kontekstu i wykorzystania, a efekty ich użycia są z reguły mocno niejednoznaczne i nieprzewidywalne. z tego samego powodu nie wydaje mi się, aby zasadne było określenie motywacji leżącej u podstaw technologii jako tożsamej z destrukcyjną.
druga interpretacja nasunęła mi się, gdy nie mogłam uwierzyć w banalność i powierzchowność założenia utopijnego. kliknij: ukryte być może autor chciał pokazać, do jakiego stopnia ludzkość może stać się tchórzliwa, skoro jej generowany losowo raz na 50 lat przedstawiciel, zobaczywszy „straszaka” w postaci tendencyjnie zestawionych efektów postępu (na dodatek odwracalnych!), nie umie podjąć decyzji o zakończeniu nijakich etycznie i ograniczonych technologicznie warunków, w jakich żyje on sam i wszyscy wokół? zgodnie z tą koncepcją bohater byłby po prostu zbyt zmiękczony dotychczasową miałką egzystencją, by być w stanie ją zmienić na taką, w której istnieje dobro i zło, wybór i konsekwencje, treść i smak. nie wiem, czy taka interpretacja da się utrzymać w kontekście założeń utworu (po co wówczas weryfikowanie zasad systemu co 50 lat? równie dobrze dylemat bohatera „przekręcić kluczyk pozytywki Marie czy nie” mógł być pierwszą i ostatnią okazją do zmiany czegokolwiek), ale wydaje mi się ciut głębsza niż poprzednia, therefore mniej kompromitująca mangę.
celowo nie wspominam tutaj o bogu (w tym wypadku bogini – Marie) jako 1) idei wymyślonej przez wierzących oraz 2) sposobie na odgórną blokadę technologiczną – ponieważ moim zdaniem nie ma to istotnego znaczenia dla fabuły. oba zagadnienia same w sobie są interesujące, jednak w mandze nie zostały wyczerpująco zaprezentowane: 1) kult Marie jest co prawda czynnikiem jednoczącym ludzkość, ale w praktyce nic z tego nie wynika – gdyby nikt się do niej nie modlił ale jej muzyka rozbrzmiewałaby dalej, status quo byłby zachowany i tak; 2) żeby ograniczyć postęp, równie dobrze po niebie mógłby latać Mechagodzilla wysyłający antyfale blokujące wynalazki – efekt byłby ten sam, nie potrzeba do tego boga (co prawda w Mechagodzilli nie mógłby się zakochać bohater, ale moim zdaniem wątek miłosny nie miał wielkiego wpływu na ciężar podejmowanej przez niego decyzji).
podsumowując „Muzykę Marie”: problematyka ważka, ale jej rozwinięcie nieprzekonujące. z powodu tej rozbieżności mangę oceniam nie najwyżej, a gdyby nie miła oku warstwa wizualna, odjęłabym od oceny jeszcze z 1 gwiazdkę. postaci: 5, fabuła: 6, a ponieważ lubię zębatki i podobały mi się outfity Pipi – overall ocena 7.
poza tym wybór typograficzny niezbyt szczęśliwy (dlaczego kursywa? dlaczego taka wielka interlinia w tytule? dlaczego autor inną czcionką?).