Bleach
Recenzja
Po utrzymanym w poważniejszym tonie tomiku trzecim czas na chwilę wytchnienia. Oto kilka scen z życia rodziny Kurosakich i przyległości… To nie jest najlepszy tydzień w życiu Ichigo – jak się nie przewróci, to coś zgubi, codziennie nowa „niespodzianka”. Na dodatek jego postrzelony ojciec i Yuzu, podobnie jak połowa miasta, dostali bzika na punkcie reality show z duchami w roli głównej. Dla bohatera to nic innego jak wielki szwindel, ale kiedy okazuje się, że kolejny odcinek będzie kręcony w starym szpitalu w Karakurze, zostaje zmuszony do udania się tam wraz z rodziną. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie gwiazda programu, – samozwańcze medium, Don Kan’onji…
Zanim poznamy kolejnego bleachowego dziwaka, czeka nas krótkie spotkanie z Konem, któremu wyraźnie nie podoba się, jak jest traktowany. W związku z tym postanawia znaleźć sobie nowe lokum, najlepiej u jakiejś biuściastej piękności. Niestety, zamiast spełnić marzenie o nowym domu, trafia z deszczu pod rynnę… Zapewne czytając opisy fabuły, zastanawiacie się, skąd w takim razie wziął się tytuł czwartego tomu i co to za okularnik na okładce (to zdanie jest skierowane do praworządnych osób, które nigdy wcześniej z „Wybielaczem” się nie zetknęły)? Otóż odpowiedzi na to pytanie należy szukać dopiero w ostatnim rozdziale, który jest zaledwie wprowadzeniem do nieco dłuższej historii. Dlatego póki co nie ma sensu skupiać się na nowym bohaterze, tylko lepiej wrócić do tajemniczego Don Kan’onjiego. Jest to ten sam typ postaci co Kon, czyli element irytująco‑komediowy, który na szczęście pojawia się nieco rzadziej niż pluszak. Mimo to rozdział z jego udziałem jest całkiem dynamiczny i ciekawy. Mamy okazję dowiedzieć się, w jaki sposób powstają hollowy oraz jak się dzielą. Na krótką chwilę pojawia się też tajemniczy sklepikarz, Urahara, wraz ze swoimi współpracownikami i wyraźnie daje do zrozumienia, że wie dużo więcej, niż się wszystkim dookoła wydaje. W skrócie: jest sympatycznie, wesoło, a autor nadal puszcza do czytelnika oko, przemycając między wierszami strzępy informacji. Jednocześnie czuć już pewne napięcie i gęstniejącą atmosferę – taka wymowna cisza przed burzą.
Od strony technicznej niewiele się zmieniło. Odrobinę boli brak jakichkolwiek dodatków, ponieważ tym razem mamy tylko jedną „nadprogramową” kartkę, na której z jednej strony możemy znaleźć garść informacji o Konie, a z drugiej reklamę wydawnictwa. Strona językowa nadal stoi na wysokim poziomie – widać, że tłumacz rozkręca się z każdym kolejnym tomem. Kilka tekstów dosłownie rozłożyło mnie na łopatki i z niecierpliwością czekam, co dalej pokaże Paweł Dybała. Podczas lektury rzucił mi się w oczy tylko niewielki błąd. Otóż w pewnym momencie Ichigo zwraca się do siostry mówiąc: „A ty co się gapisz jak wół w malowane wrota?”. O ile dobrze pamiętam, wół nie gapi się „w”, a „na” malowane wrota. Poza tym drobnym potknięciem, naprawdę nie ma się do czego przyczepić. Pozostaje czekać na kolejną część przygód pomarańczowowłosego strażnika śmierci i spółki.