Bleach
Recenzja
Nie wiem jak wy, ale ja bardzo lubię sceny, w których przepakowany i kozaczący główny bohater czyści podłogę swoją fizis. I tak się składa, że mniej więcej od tego zaczyna się trzydziesty pierwszy tomik Bleacha. Czyż to nie urocze?
Kto zamienił Ichigo w ścierkę do podłogi? Nikt inny, jak Ten, Którego Imienia Za Żadne Skarby Nie Potrafię Zapisać z Pamięci, czyli Ulquiorra. Krótka, ale widowiskowa walka wyraźnie ukazuje różnicę poziomów między nimi, co dla głównego bohatera kończy się niemal tragicznie. Niemal, bo pomoc jest w drodze, acz trzeba przyznać, że nadchodzi z najmniej spodziewanej strony. A mógłby to być taki ładny koniec opowieści…
Renji też ma pod górkę, a jego walka z Szayelaporro (ciąg dalszy ekipy o pokręconych imionach…) zapewne znalazłaby podobny finał, jak pojedynek Ichigo z Ulqkiem, gdyby nie przybycie na pole bitwy Ishidy. Trzeba przyznać, że obaj panowie jak chcą, to i współpracować potrafią. Dają z siebie wszystko, zaś najbardziej chyba udanym fragmentem tej walki jest pokerowa wręcz zagrywka Renjiego. Niemniej widać wyraźnie, że Kubo Tite stworzył antagonistę, którego zamierza zatrzymać nieco dłużej na chodzie w porównaniu do tych, których bohaterowie masakrowali w poprzednich tomach.
Najmocniejszą częścią tego tomiku jest druga połowa. Tu swoje pięć minut dostaje Grimmjow (tego pana już za uroczo proste w zapisie z pamięci imię trudno nie lubić), który nie tylko ratuje tyłek (a raczej twarz) Orihime (sic!), ale wykazuje się swoiście pojmowanym poczuciem honoru. Dzięki niemu zresztą akcja nieco zwalnia i pozwala czytelnikowi złapać oddech, choć finał tomu zapowiada, że to tylko krótka pauza. Tak czy owak, kilka rzeczy wciąż czeka na wyjaśnienie (m.in. los Rukii), co oznacza, że na kolejny tom Bleacha na pewno warto czekać.
Jak wspomniałem na początku, Ichiho porządnie oberwał, ale nie sądzę, by miało to zmienić jego nastawienie. Jednak, prawdę powiedziawszy, największego pecha w tym tomie miała Orihime, której także nie ominęło sporo bólu. Za to z horyzontu zdarzeń zniknęli całkowicie Aizen i jego kumple oraz Soul Society. Coś mi mówi, że to raczej chwilowe, choć kto wie? Równie dobrze następny tom może być jednym wielkim pojedynkiem Grimmjowa i Ichigo, którzy, mimo stanu dalekiego od perfekcji, z pewnością bardzo chętnie pozabijaliby się nawzajem.
Na okładkę trafił różowowłosy Szayelaporro. Grafika to nieszczególna i nie chodzi mi nawet o samą postać, ale o kiepskie jej rozplanowanie z uciętym czubkiem głowy. Imię autora nadal zapisywane jest w innej kolejności na okładce, a w innej na stronie tytułowej, do czego czytelnik musi się chyba przyzwyczaić.
Swego rodzaju dodatkiem jest zamieszczona na rozdzielających rozdziały stronach miniopowiastka o Karakuraizerze, w zamyśle autora zapewne bardzo zabawna, mnie jednak nieszczególnie śmiesząca. Może dlatego, że parodiuje ona klimaty super sentai, polskiemu czytelnikowi niespecjalnie bliskie? Co ciekawe, to chyba pierwszy tomik Bleacha, w którym nie znalazła się strona z wyjaśnieniami od tłumacza. A skoro już przy tłumaczeniu jesteśmy, polski przekład tej mangi zawsze wyróżniał się bardzo grzecznym językiem (spamowane „szlag…” jako najgorsze z przekleństw), zwraca zatem uwagę użycie tak „brzydkiego” słowa jak „dziwka” (na stronie 89).