Bleach
Recenzja
Trzydziesty ósmy tom Bleach jest jednym z tych, które można by skwitować w dwóch‑trzech zdaniach, pisząc o tym, kto z kim się bije – bo na tym wyłącznie skupia się fabuła, pomijając tym razem inne kwestie. Ale czy oznacza to, iż tomik jest nudny lub też przewidywalny?
Osią wydarzeń przedstawionych w pierwszych rozdziałach jest walka o filary, które stały się celem ataku poszczególnych Fraccion. Tutaj pole do popisu dostali szeregowcy z Soul Society. Kira, którego poprzedni występ do chlubnych nie należał, teraz dostaje okazję do rehabilitacji. Shuuhei, wciąż w nie najlepszym humorze po stracie przełożonego, musi się wykazać w starciu z co najmniej równorzędnym przeciwnikiem. Panowie zresztą mają sobie w czasie walki dużo do powiedzenia – co jest charakterystyczne dla wielu pojedynków w Bleach.
Ktoś, kto pamięta poprzedni tom, z pewnością wyliczył już, że Yumichika swoją walkę wygrał, Kirę i Shuuheia opisaliśmy powyżej, zatem został czwarty ze strażników, Ikkaku. I tutaj Kubo Tite przygotował pewną niespodziankę, której rzecz jasna zdradzać nie zamierzam, powiem tylko, że byłem zdrowo zaskoczony rozwojem sytuacji. Niemniej wszystko kończy się tym, że harcownicy schodzą na drugi plan, a do akcji wkraczają główne siły obu stron – Arrancarowie oraz kapitanowie i ich zastępcy. Oznacza to też pojawienie się na scenie paru postaci, które do tej pory migały w tle, ale nic istotnego nie robiły. Teraz będą musiały się wykazać, nawet jeśli niektóre z nich nie mają na to szczególnej ochoty. Tym samym walka przybiera na intensywności – choć na dokładniejszy opis tego, do czego tu dojdzie, przyjdzie nam poczekać do kolejnego tomu.
Zauważalne jest, iż Kubo Tite zrezygnował tym razem z powtarzanego zwykle manewru, polegającego na obowiązkowym przedstawianiu historii i tła fabularnego postaci przy okazji ich walk. Może i trochę brakuje tych reminiscencji – lubiłem je, a dodatkowo zawsze pogłębiały jakoś wizerunki i charakterystykę bohaterów. Z drugiej jednak strony ich brak nadaje akcji większej niż zwykle dynamiki, a o to chyba autorowi chodziło. Dlatego też dano spokój z przebitkami dotyczącymi tego, co dzieje się w Hueco Mundo – czytając ten tom, można wręcz zapomnieć o fakcie, że większa część obsady została tam zamknięta. A Ichigo? Jaki Ichigo? A, główny bohater. No tak, ktoś pamięta jeszcze, co on tam robił? Byli jeszcze tacy tam… No, ci, Visoredzi. Słowem, sporo wątków pootwieranych, które za chwilę trzeba będzie jakoś pozbierać w jedno. Nie, żebym oczekiwał od autora finezji, ale odrobina logiki będzie mile widziana. Ale może wymagam za dużo?
Na okładkę trafił Shuuhei, który w tomie ma swoje pięć minut. Okładka należy też do bardziej dynamicznych, co doceniam, tym bardziej, że dobrze uzupełnia się z treścią tomu. Warto natomiast zauważyć ciekawostkę w postaci słowa „Osu!“, pojawiającego się na setnej stronie – to już drugi taki przypadek w dziejach Bleach (poprzednio pozostawiono to słowo w tomie dwudziestym pierwszym). Ma to swój sens – bo termin ten, aczkolwiek pewnie jakoś tam przekładalny, w japońskiej wersji zachowuje szczególny charakter. Kwestią otwartą jest, czy nie wypadałoby dać przypisu objaśniającego jego znaczenia – co prawda pojawił się przy pierwszym, wspomnianym wyżej użyciu tego słowa, ale siedemnaście tomów minęło, a nie zawsze się takie szczegóły pamięta. Nic innego w przekładzie nie wzbudziło moich wątpliwości. Jako bonus autor zafundował nam dwie strony z informacjami o Arrancarach – na pierwszy ogień poszli już doskonale znani czytelnikom Grimmjow (to on jeszcze żyje?) i Ulquiorra (nienawidzę cię za konieczność spisywania twojego imienia z mangi, pajacu!). Więcej informacji znajdziemy o tym pierwszym, gdyż drugiego Kubo Tite trzyma ewidentnie na finałową walkę z głównym bohaterem.