Bleach
Recenzja
Bleach nigdy nie należał do mang, w przypadku których lektura poszczególnych tomików zajmowałaby wyjątkowo dużo czasu. Niektórzy wręcz złośliwie czepiają się Kubo Tite, że dialogi ogranicza do minimum (podobnie jak i tła). Prawda, jak to zwykle bywa, leży bardziej pośrodku, bo zdarzają się tomiki nieco bardziej „fabularne”, jednak tom czterdziesty zdecydowanie do nich nie należy.
Gdybym chciał w najkrótszy możliwy sposób streścić zawartą tu fabułę, to powiedziałbym, że oglądamy drugi pojedynek Ichigo z Ulquiorrą (hurra, nauczyłem się poprawnie pisać to imię z pamięci!). Panowie tłuką się zawzięcie, cały czas powtarzając jeden drugiemu klasyczną gadkę „Jestem lepszy!”, „Nie, to ja jestem lepszy!” – i tak w koło Macieju niemal do końca. O samej walce nie będę za wiele pisać, bo stanowi ona oś tego tomu. Generalnie, można mieć wrażenie pewnego déjà vu z takich tomów, jak dziewiętnasty czy trzydziesty drugi.
Cała reszta (dość skromna zresztą) dzieje się gdzieś tak w tle. A zatem Orihime po raz kolejny wpada w tarapaty, zostaje uratowana (przy czym pomoc nadchodzi z mocno niespodziewanej strony, a my mamy okazję zobaczyć pewną niewidzianą od dość dawna postać), po czym znowu ma problemy, by ponownie zostać uratowaną. Ot, standard, nieprawdaż? Na scenę wraca także niewidziany od jakiegoś czasu Ishida. Notabene, tu mam zastrzeżenie. Pamiętacie pewnie, jak po pokonaniu Szayelaporro Kurotsuchi otworzył jego magazyn? Miałem cichą nadzieję, że zobaczymy jego zawartość, tymczasem nic na to nie wskazuje. Gdzieś tam w Hueco Mundo Rukia, Chad i Renji tłuką się z pomniejszymi Hollowami, ale na razie nic z tego nie wynika.
Wyjątkowo tym razem fabuła nie wykracza poza Hueco Mundo, więc na ciąg dalszy bitwy o Karakurę przyjdzie nam poczekać – co znowu może być nieco irytujące, zwłaszcza że w trzydziestym ósmym tomie mieliśmy zapowiedź włączenia się do walki Wizoredów. W trzydziestym dziewiątym Kubo rozpoczął kilka pojedynków, nie kończąc żadnego. Reasumując, mamy sporo pootwieranych wątków fabularnych i brak widoków na bliskie zakończenie któregokolwiek (nie zdradzę wiele, jeśli powiem, że i tomik czterdziesty niczego tak naprawdę nie domyka). Sprawia to, że należy się psychicznie nastawić na bardzo dużo rąbanki w kolejnych tomikach i zapewne nieprędki powrót do rozwoju fabuły. Szkoda trochę, że autor całkowicie już chyba cisnął na śmietnik wątki związane z „ludzkim” życiem Ichigo.
Na okładce pojawia się Ulquiorra, będący piątą postacią w dziejach Bleacha, która dostąpiła tego zaszczytu po raz drugi („podwójne” okładki mieli dotąd tylko Ichigo, Orihime, Grimmjow i Shinji – ciekawe, że nie Rukia, prawda?). Na ostatnich stronach zaprezentowano natomiast interesujący ranking na podstawie głosów japońskich czytelników Bleacha, dotyczący broni, którymi posługują się bohaterowie. Muszę przyznać, że w kilku miejscach wyniki bardzo mnie zaskoczyły (nawet w obrębie pierwszej piątki), bo tylko częściowo mogą się pokrywać z klasycznym rankingiem popularności postaci. Ostatnia strona tradycyjnie należy do tłumacza, dzięki któremu mamy okazję poznawać w pięknym polskim języku uroczo grafomańskie nazwy ataków. W tym tomie moim faworytem (a raczej – faworytką) była „Ladacznica o stu zatrutych żądłach”.