Bleach
Recenzja
Końcówka poprzedniego tomu zapowiadała dramatyczny ciąg dalszy pojedynku Ichigo z Ulquiorrą. Faktycznie, początek czterdziestego pierwszego tomu Bleach jest dynamiczny i efektowny. Dzieje się tu dużo, a akcja toczy się szybko. Czyli to dobrze? No, nie do końca. Prawdę mówiąc, po lekturze tego fragmentu poczułem lekki zawód, połączony z wrażeniem déjà vu, bowiem autor poprowadził kluczową walkę tego wątku fabularnego niemal identycznie jak w przypadku historii z Soul Society. Nawet niektóre teksty mogą się wydawać przeniesione z tamtego pojedynku. No dobra, mangi shounen mają swoją konwencję, Kubo Tite też zbudował sobie pewne zasady i schematy, ale serio, można to było zrobić lepiej.
Nieco w tle pozostaje reszta wydarzeń rozgrywających się w Hueco Mundo. Rukia szybko kończy pojedynek z kozogłowym egzekutorem (postać tak niewyraźna i nieciekawa, że nie zapamiętałem nawet jej imienia) i wszystko wydaje się być na dobrej drodze, gdyby nie to, że na scenę powraca Yammy. Ten mięśniak pojawił się już pod koniec poprzedniego tomu, ale teraz dopiero pokazuje, na co naprawdę go stać. Jeśli zapamiętaliście go jako tępaka, którym Urahara zamiatał podłogę, to przygotujcie się na niespodziankę.
Większa część drugiej połowy tego tomu to walki w podmienionej Karakurze. Sui Feng i jej zastępca mierzą się z Barraganem. Nie wiem jak wy, ale ja mam wrażenie, że Kubo Tite za Sui Feng nie przepada, gdyż jak dotąd dostawała ona łupnia lub wychodziła na rozhisteryzowaną idiotkę – jakoś dziwne to w kontekście jej rangi. Teraz jest podobnie – wyraźnie sobie nie radzi w walce i jako pierwsza z całego kapitańskiego towarzystwa zalicza poważniejszą ranę. Paradoksalnie, lepiej daje sobie radę Hitsugaya, postać, której z kolei ja nigdy nie lubiłem. Choć Harribel od początku była ewidentną pakerką, w toku starcia wychodzi, że jej moce wcale tak bardzo nie różnią się od tych, którymi dysponuje siwy kurdupel. Szkoda natomiast, że chyba najciekawszy z tych pojedynków, czyli Stark kontra Kyoraku, został w tym tomie niemal całkowicie pominięty.
Fabuła niespecjalnie posunęła się do przodu, w zasadzie dostaliśmy jedynie finał pojedynku Ichigo z Ulquiorrą, a żadna z pozostałych istotnych walk nie doczekała się rozstrzygnięcia. Arrancar o minie rozdeptanego żuka miał odpowiednio emocjonalny finał, a swoje dołożyła do niego Orihime. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w dużej mierze za sprawą tej sceny potencjalna para Orihime/Ulquiorra stała się w fandomie Bleach bardzo popularna.
Zastąpienie fabuły cyklem bijatyk, które trwają już od paru ładnych tomów, średnio służy tej mandze. Zniknęły zupełnie postaci „niebojowe”, co przyznaje sam autor, umieszczając na jednej ze stron między rozdziałami rozpaczającego Kona, wspominającego, iż po raz ostatni pojawił się w dwudziestym piątym tomie. Na dobrą sprawę dotyczy to wszystkich mieszkańców Karakury. W rezultacie Bleach od pewnego czasu wyraźnie stracił na lekkości czy humorze, stając się po prostu kolejnym shounenem, w którym wszystko służy tylko ciągowi bijatyk, na dodatek coraz bardziej schematycznych – chyba ostatni pojedynek, który naprawdę mi się podobał, to walka Kurotsuchiego z Szayelaporro.
Na okładce pojawił się Yammy, dla którego ten tomik to wielki powrót – choć prawdę mówiąc, nie wiem, czy ktokolwiek na niego czekał… Błędów żadnych nie znalazłem, jedynie na sto sześćdziesiątej ósmej stronie dolne kadry były przyprószone czarnymi kropkami. Tomik nie zawiera dodatków, Kubo Tite wyraźnie zrezygnował z nich już jakiś czas temu, a szkoda, bo były okazją do przedstawiania ciekawych historyjek z przeszłości bohaterów. Tradycyjnie ostatnia strona to wyjaśnienia tłumacza.