Bleach
Recenzja
Niespodzianki spadają na głowę Ichigo jedna po drugiej. Ledwie dowiedział się, kim są Fullbringerzy, okazuje się, że jednym z nich jest także Chad. Jakby zaś tego było mało, cała ta ekipa oferuje mu pomoc w odzyskaniu utraconej mocy strażnika śmierci. Jak nietrudno zgadnąć, nie muszą go długo przekonywać, a w efekcie główny bohater staje przed kolejnymi wyzwaniami mającymi umożliwić mu posługiwanie się Fullbringiem. Żeby jednak nie było za dobrze i za łatwo, okazuje się, że w okolicy pojawił się ktoś, kto ma względem niego niecne plany.
Początek Sagi o zaginionym przedstawicielu nasuwa nieodparte wrażenie déjà vu z poprzedniego wątku fabularnego. Tam mieliśmy Visoredów oraz problemy z mocą Ichigo, tu mamy Fullbringerów i ponowny trening głównego bohatera, tym razem w celu odzyskania mocy. Tam osobą wtajemniczoną we wszystko była Orihime, tu zaś – Yasutora. W pierwszej części fabuła wysuwała do przodu Rukię, w drugiej – Orihime, tu natomiast, zdaje się, przyszedł czas na Chada. Kubo Tite ewidentnie idzie na łatwiznę, nie kombinując za bardzo, jakby wychodził z założenia, że ludzie lubią to, co znają. Ile w tym sensu – trudno stwierdzić, acz fani uważają ten akurat epizod za jedną ze słabszych części Bleacha.
Prawdę mówiąc, nowi bohaterowie jakoś do mnie nie przemawiają. Riruka jest groteskowa przez ten ciągły wrzask (przypomina dość mocno Hiyori), Ginjou, choć jest najbardziej wyeksponowanym Fullbringerem, takoż wiele do fabuły nie wnosi, zaś o reszcie niewiele więcej można powiedzieć. Podobnie rzecz się ma z nowymi przeciwnikami – daleko im do bycia kimś ciekawym, przynajmniej na razie. Przez cały czas czytania tego tomu miałem wrażenie, że Tite kombinuje, jakby tu zapchać miejsce. Chyba tylko fragmenty poświęcone prywatnemu życiu głównych bohaterów wypadają trochę ciekawiej. Szczerze żałuję, że taka Ikumi dostaje tak niewiele „czasu antenowego”.
Z pewnym zaskoczeniem odnotowałem, że to pięćdziesiąty tomik Bleacha i że 2/3 tej mangi jest już za nami. Cała historia związana z Aizenem zleciała naprawdę szybko i pozostaje pytanie, czy autor będzie w stanie zamknąć opowieść w sposób satysfakcjonujący. Przed nim nieco ponad dwadzieścia tomów i dwie historie. Czy to wystarczy? Czas pokaże.
Na okładce pojawił się Ginjou – wyraźnie widać, że wraz z rozpoczęciem nowej historii Kubo Tite zmienił nieco konwencję graficzną ilustracji na okładkach, i to na plus. W tomiku nie ma żadnych wyjaśnień od tłumacza – znikły one już chyba na dobre z tej mangi, czego żałuję. Na końcu zaś znalazło się miejsce na reklamę nowych serii Dragon Ball i Naruto – przyznaję, w Bleach pasują one całkiem nieźle (nie mogłem natomiast powstrzymać się od uśmiechu, gdy zobaczyłem je w Berserku).