Bleach
Recenzja
Powszechna radość, która wybucha w Soul Society na wieść o możliwym przybyciu Ichigo, okazuje się mocno przedwczesna, gdyż uwięziony w Gargancie chłopak nie jest w stanie nic zrobić, by pospieszyć z pomocą Strażnikom Śmierci. Obrońcom pozostaje zatem samodzielnie walczyć z inwazją quincych. Po tym, co widzieliśmy w poprzednim tomie, można by uznać, że to zamyka temat. A jednak tomik pięćdziesiąty siódmy pokazuje, że niekoniecznie.
Obawiałem się, że Kubo Tite wymyśli jakiś głupi sposób, aby uratować Soul Society. Pozytywnym zaskoczeniem okazało się, że nic takiego nie miało miejsca. Bohaterowie początkowo dostali łupnia, jednak ci z nich, którzy przeżyli, walczą dalej, może nie odnosząc spektakularnych sukcesów, ale przynajmniej nie dając się pokonać. Z jednym wyjątkiem – Kenpachi Zaraki, który nigdy nie bazował swojej techniki na rozpostarciu, okazuje się dla quincych o wiele twardszym orzechem do zgryzienia. Sytuacja jednak zmienia się na dobre, gdy na pole walki przybywa wszechkapitan Yamamoto.
W dużej mierze tomik ten skupia się właśnie na nim. Inni bohaterowie, choć się starają, niewiele mogą zrobić, by pokonać wrogów, podczas gdy dla wszechkapitana są to płotki. Zauważyłem zresztą przy tej okazji pewną nieścisłość – w pewnym momencie pada bowiem zdanie, że bohaterowie nie przypominają sobie, aby walczył on na pierwszej linii frontu. Tymczasem robił to całkiem niedawno, w finale historii o Aizenie. W tomiku dowiadujemy się nieco więcej o jego przeszłości oraz o jego nieżyjącym już zastępcy. Wreszcie widzimy też pełen pokaz jego umiejętności – jak się okazuje, niebezpiecznych nie tylko dla wrogów.
Rozczarowuje natomiast ciągły brak jakichkolwiek informacji o przeciwnikach. Liczyłem, że tomik pójdzie nieco w tym kierunku, tymczasem wiedza czytelnika na temat quincych pozostaje na tym samym poziomie co w momencie rozpoczęcia tej części opowieści. Poznajemy jedynie imię ich przywódcy. Wiemy też, że on i Yamamoto spotkali się w przeszłości, ale to było oczywiste już w poprzednim tomie. Nie wiem, czy Kubo Tite postanawia zachować to na przyszłość, czy też koncertowo ignoruje temat. Nie zdziwię się, jeśli w kolejnym tomie machnie stronę czy dwie i uzna sprawę za odbębnioną. Z drugiej strony, wydaje się, że w następnych rozdziałach czeka nas chyba jednak trochę spokoju. I na to, po prawdzie, szczerze liczę.