Naruto
Recenzja
Drugi tom mangi Naruto rozpoczyna się krótkim, dwustronicowym streszczeniem poprzedniego tomu oraz przypomnieniem postaci. Jak pamiętamy, poprzednio Naruto dowiedział się o swoim demonicznym dziedzictwie, a dzięki opanowaniu zakazanej techniki podziału cienia, ukończył wreszcie Akademię Ninjutsu. Ale to nie koniec egzaminów – grupa Naruto, Sasuke i Sakury trafia pod opiekę doświadczonego shinobi, Kakashiego Hatake, który funduje im wyjątkowo perfidny test „przydatności zawodowej”. Czy grupie młodych ninja uda się zdać test Kakashiego, test, którego nie zaliczył jeszcze żaden z absolwentów Akademii? Oczywiście! Przecież bez tego nie byłoby następnych części…
Pomijając kwestię testu Kakashiego, drugi tom Naruto poświęcony jest głównie pierwszemu prawdziwemu zadaniu, jakie otrzymują Naruto i jego towarzysze – ochronie Tazumy, słynnego, acz podstarzałego budowniczego mostów. Szybko okazuje się jednak, że misja jest o wiele trudniejsza niż by to wynikało z jej opisu, a bohaterom przyjedzie ryzykować życiem dla jej powodzenia. Patrząc na późniejsze tomy serii, można dojść do wniosku, że właśnie na przełomie drugiego i trzeciego tomu autor zdecydował, że Naruto będzie raczej poważniejszą serią z domieszką tylko komedii. O ile w pierwszym tomie humor zdecydowanie przeważał, o tyle już walka z Zabuzą, a szczególnie jej finał (w trzecim tomie), zdecydowanie do zabawnych nie należą.
Wydawniczo tomik prezentuje taki sam poziom, jak poprzedni. Nadal straszą pozlewane wyrazy (np. „wich pazurach jest trucizna” na str. 60). Można też znaleźć prawdziwe kuriozum – czyli „svastikę” na str. 91. Zauważyć należy, że w języku polskim wyraz „swastyka” jak najbardziej istnieje, i odwoływanie się do transliteracji z sanskrytu nie znajduje żadnego uzasadnienia. Natomiast za dobry pomysł uważam umieszczenie bezpośrednio pod kadrami przypisów z wyjaśnieniem obcych terminów – przesuwanie ich na ostatnie strony co prawda podnosi estetykę wydania, ale nie ułatwia lektury.
Jak poprzednio, ani autor, ani wydawnictwo nie uraczyli czytelnika jakimiś szczególnymi dodatkami. Z komentarzy odautorskich możemy dowiedzieć się, jak powstawały postacie Konoha‑maru, Ebisu i Iruki, jak wygląda mieszkanie autora (skrzyżowanie pracowni plastycznej ze śmietnikiem) i że Masashi Kishimoto uwielbia ramen. W tomiku znajdziemy także jedenaście (sic!) stron reklam wydawnictwa J.P.F., co należy uznać za zdecydowaną przesadę. Zresztą wydawnictwo doszło do tego samego wniosku – od kolejnego tomiku cennik i formularz zamówień znalazły się w niewielkiej broszurce, dołączonej do wydania.