Gdy zapłaczą cykady - Księga uprowadzenia przez demony
Recenzja
Kolejna manga z gatunku „A może jednak kiedyś w Polsce wydadzą?” trafiła na nasz rynek. Cieszy mnie to podwójnie, bo komiksowa wersja Higurashi no Naku Koro ni bardzo przypadła mi do gustu i z niecierpliwością czekałem na jej krajową premierę. Co prawda w ostatnich tygodniach mój entuzjazm nieco zmalał – w ręce wpadła mi bowiem nasza edycja innej „wyczekiwanej” mangi – Powóz lorda Bradleya i to niestety okazało się pewnym rozczarowaniem. O pomyłce, jaką stał się przekład Mushishi z Hanami, szkoda nawet mówić, zainteresowanych odsyłam do recenzji tomików.
No więc bałem się – uczucie skądinąd dobrze współgrające z tematyką tej mangi, nieprawdaż? Opowieść o Keiichim, chłopaku, którego rodzice przeprowadzają się do sennej wioski Hinamizawa i który zaprzyjaźnia się z grupką tamtejszych dziewcząt, jest rasowym dreszczowcem, zbudowanym nieco przewrotnie. Pierwsze rozdziały sugerują słodką, pogodną opowiastkę o szkolnym życiu, spod której gdzieniegdzie tylko przebija coś niepokojącego, by w pewnym momencie złapać czytelnika za gardło i nie puścić już do końca.
Każdy z czterech tomów pierwszej serii skupia się na którejś z bohaterek. Księga uprowadzonych przez demony portretuje Renę Ryuuguu, początkowo podkreślając komiczne i urocze aspekty jej charakteru, aby stopniowo odkrywać przed czytającymi starannie skrywane fakty z jej życia. Do fabuły nie mam zastrzeżeń – szerzej pisałem o niej w recenzji mangi, więc powtarzać się nie zamierzam. To kawał kapitalnej historii grozy, którą warto przeczytać samodzielnie i chwała Waneko, że wydało ją u nas.
Tak, chwała za fakt wydania, ale czy za jakość wydania także? Tu zaczynają się schody. Księga uprowadzonych przez demony to wydanie zbiorcze oryginalnie dwutomowej mangi, a więc pokaźnych rozmiarów tomiszcze, liczące 440 stron – nie jestem pewien, czy nie najwięcej w dziejach Waneko, jeśli chodzi o pojedynczą pozycję. Niestety, zemścił się tu chyba pewien brak doświadczenia z takimi olbrzymami – po pierwszej lekturze grzbiet mojego tomu był już nadłamany, mimo że z mangami obchodzę się delikatnie. Na okładce znalazła się ilustracja z oryginalnie pierwszego tomu mangi. Podobnie jak w Japonii, tytuł wydrukowano po prawej stronie. Niejasne dla mnie jest, czemu czerwone plamy krwi zrobiono u nas na biało. Przycięto też nieco prawy bok ilustracji – w oryginale fałdy sukni Reny wychodzą znacznie dalej. Co ciekawe, znajdująca się w środku ilustracja z okładki drugiego tomu z Keiichim zawiera już czerwone plamy krwi.
Grzbiet utrzymany jest w bieli, z czarnymi literami i plamami krwi (na szczęście także już czerwonej). Na ostatniej stronie obwoluty znalazło się streszczenie fabuły oraz informacja o cyklu. Zauważalna jest zmiana stylu ostrzeżenia wiekowego – na Powozie lorda Bradleya było jeszcze „Od 18 lat”, zaś tu mamy „Od lat 16‑stu”.
Cieszy mnie, że Waneko zdecydowało się na większy format, czyli 13,5 na 19,5 cm, stosowany dotychczas w serii Jednotomówki Waneko – w mandze jest sporo do czytania, więc komfort lektury rośnie wykładniczo wraz z rozmiarem tomiku. Czcionka jest w większości przypadków czytelna, choć nie wszędzie – zauważyłem kilka problemów. Nieprzyjazne oczom są kadry, w którym ktoś o czymś opowiada, na przykład w trakcie rozmowy Keiichiego z detektywem Ooishim na dolnym kadrze strony 128, gdzie maleńka, niewyraźna czcionka niemal zlewa się z tłem. Na stronie 215 dymki, w oryginale ciut „przybrudzone”, u nas zostały chyba przyciemnione za mocno. Na stronie 309 w dymku trafiła się plama rastra, której w oryginale próżno szukać.
Pierwsze dwie strony każdego tomu, zawierające ilustrację oraz spis treści, wydrukowano w kolorze. Skoro już przy tym jesteśmy – polskie wydanie cierpi, jeśli chodzi o barwy. Że to niby tylko czarno‑biała manga? No to proszę, lecimy. Pierwsze dwie strony w kolorze – mucha nie siada. Trzecia strona, oryginalnie kolorowa, tu – czarno‑biała, jest niemal zupełnie nieczytelna. Ale dobrze, uznajmy, że w wersji tomikowej musiała być ona zrobiona w czerni i bieli, czasami tak jest, że kolor rezerwuje się dla wydań magazynowych. Nic jednak nie tłumaczy takich rzeczy jak np. strona 259, gdzie w dolnym kadrze fatalna jakość czerni sprawia, że niemal zupełnie nie widać twarzy Reny. Na stronie 371 ujęcie z twarzą wściekłej Mion jest miejscami ewidentnie przesadnie przyciemnione. Na stronie 409 w czarnym kadrze mamy blady, biały pasek – ewidentnie błąd drukarski. W co najmniej kilku miejscach kadry, które powinny być wypełnione nieskazitelną czernią, mają ślady białych kropek, swoistego „śniegu”. Na stronie 397 palce Mion trzymającej strzykawkę są właściwie niewidoczne, podobnie jak grafika w dolnej części strony 127.
Świetne wrażenie kolorowej sceny na stronach 164‑165 psuje nieco rozkład polskich liter – słowo „Kłamiesz!” zostało tu rozbite na „Kła‑mie‑sz!!!”, nawet bez znaków przenoszenia. Całkowitym nieporozumieniem jest list na stronie 415, gdzie na polski tekst, umieszczony na oryginalnej kartce i ułożony przez to pod kątem, nałożono ten sam polski tekst, umieszczony poziomo. Pozostając przy kwestiach technicznych, w moim tomiku strona 169 miała lekkie zgięcie, ewidentnie błąd drukarski. Podsumowując – od strony edytorskiej Księga uprowadzenia przez demony pozostawia nieco do życzenia.
Po tym wszystkim polski przekład nie płata już na szczęście tylu nieprzyjemnych niespodzianek. Jeśli chodzi o przekład tytułu, to forma dokonana „zapłaczą” może ciut zaskakiwać, zwłaszcza gdy jest się przyzwyczajonym do angielskiego tłumaczenia „When they cry”, ale ja pretensji nie mam. Język bohaterów jest w większości naturalny, dialogi brzmią przekonująco, błędów ortograficznych nie odnotowałem (za co należy pochwalić korektę), jedyną wpadką, którą znalazłem, było „tyle ludzi” na stronie 81, natomiast trafiło się kilka rzeczy, które brzmiały dla mnie nieco dziwnie. Przede wszystkim chodzi mi o „staruszka”, którym tytułuje się Mion, co brzmi niezbyt dobrze z powodu jednoznacznie męskiej formy. „Słodziastość” to z kolei słowo określające stan, w jaki wpada Rena na widok czegoś uroczego – mnie ono nie przypadło do gustu, ale to już kwestia indywidualnych upodobań. Summa summarum, w temacie przekładu nie jest może idealnie, ale co najmniej dobrze.
Tomik jest hojnie wyposażony, jeśli chodzi o dodatki – bonusowe ilustracje, parę słów od autorki mangi oraz autora gry, będącej pierwowzorem całości, kolorowe ilustracje w środku, pod tym względem trudno mieć zastrzeżenia. Gdyby nie wspomniane wyżej błędy edytorskie, śmiało mógłbym nazwać polskie wydanie tej mangi bardzo udanym i niemal nie ustępującym Mega Mandze J.P. Fantastiki. Cóż, pozostaje nadzieja, że Waneko poprawi te błędy wraz z kolejnymi tomami, na które czekam z niecierpliwością – a także w kolejnej mandze „A może jednak kiedyś w Polsce wydadzą”, czyli Adolf ni Tsugu Osamu Tezuki, która ma trafić na nasz rynek w przyszłym roku. Obym nie znalazł tam niczego podobnego…
Tomiki
Tom | Tytuł | Wydawca | Rok |
---|---|---|---|
1 | Tom 1 | Waneko | 11.2015 |