Manga
Datte, Oishii no ga Warui.
- だって、美味しいのが悪い。
Pięć, powiedzmy że romantycznych, historii shounen‑ai, które udowadniają, że da się stworzyć coś świeżego i niebanalnego, korzystając ze sprawdzonych szablonów.
Recenzja / Opis
Datte, Oishii no ga Warui to zbiór pięciu niezwykłych historii pewnych nieprzypadkowych spotkań bardzo przystojnych mężczyzn, szukających odrobiny ciepła i uwagi. Całość naładowana jest subtelnym erotycznym napięciem, niepokojącym nastrojem i polana wybornym komediowym sosem. Autorka, Morimichi Takanashi, umiejętnie bawi się schematami znanymi każdej fance shounen‑ai i yaoi i oczarowuje czytelnika niespodziewanymi rozwiązaniami.
Motywem przewodnim mangi są teoretycznie przypadkowe spotkania panów, którzy świadomie lub podświadomie pragną znaleźć pokrewną duszę. Pierwsza historia skupia się na dwóch pracownikach dużej firmy, Fujisawie i Yuakim, codziennie spotykających się w palarni – bohaterowie pracują w innych działach, więc to jedyna okazja do dłuższej rozmowy. Podczas jednej z takich przerw, kiedy Fujisawa skarży się na rozstanie z dziewczyną, Yuaki wprost oznajmia mu, że jest gejem i nie bardzo nadaje się do kojenia jego poharatanego serduszka. Rzecz w tym, że tak naprawdę chętnie by je ukoił, tyle że wyznawanie uczuć heteroseksualnemu koledze trochę mija się z celem… Ale czy na pewno?
Niby nic specjalnego, może pięciominutowa rozmowa o zawodzie miłosnym, oczekiwaniach względem „kumpla od papierosa” i nieco nieoczekiwanym wyznaniu na temat orientacji seksualnej. Ale bogowie, jak to się wspaniale czyta! Wszystko dzięki inteligentnym i brawurowo napisanym dialogom, a także sprytnie pomyślanej konstrukcji utworu. Ponieważ ten zabieg powtarza się w każdym rozdziale, warto poświęcić mu kilka słów. Otóż autorka każdą część komiksu rozpoczyna niewinne i zgodnie z prawidłami sztuki – niecnie podsuwa czytelnikowi pewne tropy i wskazówki, naprowadza go na konkretny motyw lub fetysz, po czym zaczyna kluczyć i mataczyć, sprawiając, że historia staje się mniej oczywista niż wydawała się na początku. Oczywiście zdezorientowany czytelnik brnie dalej, coraz bardziej zafascynowany pokrętnymi tłumaczeniami bohaterów, by na końcu przekonać się, jak doskonałą manipulatorką jest Morimichi Takanashi.
Druga opowieść jako jedyna ma w sobie pierwiastek nadnaturalny. Główny bohater zaraz po przebudzeniu odkrywa, że stoi nad nim obcy jegomość, który jakimś cudem wpakował mu się do zamkniętego na klucz mieszkania. Chociaż zaskoczony, reaguje zupełnie prawidłowo i sięga po telefon, żeby zadzwonić na policję. Problem polega na tym, że nieproszony gość jest szybszy. Przystojny i dobrze ubrany młody człowiek prosi, żeby bohater usiadł, napił się kawy i dał mu szansę na wytłumaczenie się, po czym oznajmia, że nie jest złodziejem, mordercą czy innym psychopatą, a jedynie nieszkodliwym intruzem, który żywi się snami… Cóż… Facet bredzi, a kawa jest ohydna, dlatego też protagonista wyrzuca „smakosza” z domu i zakłada dodatkowe łańcuchy na drzwi. Kiedy jednak sytuacja się powtarza (mimo dodatkowych zabezpieczeń), do bohatera zaczyna docierać, że może oryginalny gość mówi prawdę.
Ten epizod jest dla odmiany tak słodki, że można się rozpłynąć z nadmiaru endorfin. Powtarzający się żart z nieumiejętnie przygotowaną kawą za każdym razem bawi tak samo, a krótka retrospekcja ukazująca pierwsze spotkanie panów, widziana z perspektywy „sennego smakosza”, to prawdziwa miód‑malina. Przy czym warto zwrócić uwagę na fakt, że wspomniana opowieść w żadnym momencie nie przypomina pudła mdłych cukierków. Mangaczka nie odkrywa kart od razu, tylko stawia czytelnika w dokładnie takiej samej sytuacji jak głównego bohatera – każe mu wierzyć w prawdziwość dziwnego gościa. Na zaledwie kilkunastu stronach sprawnie zarysowuje charaktery postaci i pokazuje tworzącą się nić porozumienia. Buduje także erotyczne napięcie, całkowicie rezygnując z dosłowności. Bo chociaż w mandze nie uświadczymy scen łóżkowych czy namiętnych pocałunków, emocje wylewają się praktycznie z każdej strony.
Wspominałam już, że artystka bawi się znanymi motywami i fetyszami, i robi to w iście mistrzowski sposób, czego najlepszym przykładem jest trzecia historia. Pan Hasegawa jest właścicielem niedużego sklepu z butami i przy okazji bardzo utalentowanym szewcem. Pewnego pięknego dnia zjawia się u niego młody człowiek, który marzy o tym, by zostać jego uczniem. Bohater nie ma specjalnej ochoty przyjmować kogoś do pracy, ale że chłopakowi zależy, na odczepnego zgadza się pod jednym warunkiem – otóż kandydat na czeladnika ma na nim postawić obutą nogę tak jakby stawiał ją na stołku. Biedny student, zaskoczony poleceniem, opuszcza sklep, bo jakoś tak nie bardzo ma ochotę deptać człowieka, którego podziwia… Do czasu oczywiście, ponieważ po namyśle wraca do Hasegawy, gotowy spełnić jego nietypową prośbę…
To był ten moment, kiedy zwątpiłam w umiejętności pani Takanashi. Po dwóch doskonałych rozdziałach jakaś idiotyczna historyjka sado‑maso wydała mi się kiepskim żartem, ale skoro już zaczęłam… Po czym z każdą kolejną stroną uśmiech na mojej twarzy stawał się coraz szerszy. To było dziwne, oryginalne i konfundujące, a przy tym szalenie zabawne i pomysłowe. Czy bohaterowie są normalni? Z pewnością nie. Pan Hasegawa, który na pierwszy rzut oka wydaje się miłym i niewinnym człowieczyną, okazuje się całkiem szczwaną bestią, potrafiącą o siebie zadbać. Jego uczeń także nie ma równo pod sufitem, ale w uroczy, pocieszny i niepozbierany sposób. Jednak największą siłą wspomnianej części jest wywrócenie do góry nogami pewnej kliszy, nagminnie wykorzystywanej przez mangaczki w shounen‑ai i yaoi. Jakiekolwiek podziały na stronę dominującą i zdominowaną nie mają tu prawa bytu, a i sama kwestia nietypowych „upodobań” zostaje rozwiązana tak, że jedyne, co może zrobić czytelnik, to rozłożyć ręce i stwierdzić: „Ale że jak?!”.
Przedostatni epizod opowiada o niełatwej znajomości sympatycznego i uczynnego kelnera Andou z kolegą z pracy i przy okazji studentem malarstwa, chmurnym i pewnym siebie Isozakim. Z jakiegoś niepojętego dla Andou powodu Isozaki bez przerwy mu dokucza, chwilami w dość brutalny sposób. Wyjaśnienie okazuje się cokolwiek nietypowe – otóż aspirujący artysta postanowił namalować kolegę z pracy, ponieważ urzekła go jego piękna, jasna skóra, a konkretnie rumieńce na tejże. Dlatego Isozaki co i rusz szczypie, uderza i męczy kolegę, byle tylko zaczerwienił się w upragniony sposób, a jako że z Andou jest straszna sierotka, nieszczególnie się broni…
To chyba najbardziej typowa historia w całym zbiorze, ale mimo ryzykownej i na pierwszy rzut oka nieciekawej tematyki (chyba że ktoś lubi, kiedy osią fabuły jest znęcanie się), w ostatecznym rozrachunku wypada całkiem sympatycznie. Autorka balansuje na granicy dobrego smaku, ale w żadnym momencie jej nie przekracza. Nie będę bronić Isozakiego, bo na miejscu Andou zapewne pozbawiłabym go kilku zębów, ale też nie widzę powodu, by go nienawidzić. Jak na urodzonego artystę przystało, bywa okrutnie egoistyczny i jest gotów zrobić wiele, byle dzieło wyszło jak należy. Owszem, jego zachowanie w stosunku do kolegi jest, delikatnie mówiąc, „nieodpowiednie”, ale ratuje go fakt, że kiedy ma możliwość pozwolić sobie na więcej, potrafi się opanować. Inna sprawa, że w momencie, w którym dociera do niego, że Andou jest dla niego kimś więcej niż tylko modelem, zupełnie zmienia podejście i odkłada na bok artystyczne „potrzeby”. Do tego dochodzą drobiazgi w rodzaju pozostałych bezimiennych współpracowników, którzy widzą zachowanie Isozakiego i nie stoją bezczynnie, tylko reagują, broniąc rozmamłanego kolegi.
W ostatnim rozdziale mangaczka powraca do biurowych klimatów i skupia się na zawalonym papierami biurku, należącym do niejakiego Matsudy. Właściciel z uporem maniaka tworzy na nim skomplikowane konstrukcje, zbudowane ze spiętrzonych segregatorów, teczek i stert dokumentów. Zapewne nie byłoby problemu, gdyby nie to, że owe papierowe piramidy i wieżowce co i rusz lądują na biurku obok, doprowadzając próbującego przy nim pracować Aokiego do białej gorączki (urok open space). Siłą rzeczy Aoki raz za razem pomaga młodszemu stażem koledze posprzątać bałagan, tyle że na drugi dzień architektoniczny szał rozpoczyna się od nowa… Bohater nie jest w stanie zrozumieć, dlaczego współpracownik, który do niedawna utrzymywał wzorowy porządek i świetnie sam sobie radził, nagle zamienił się w koszmarnego bałaganiarza. W tym przypadku nietrudno domyślić się prawdy, ale podobnie jak w poprzednich opowieściach, także i tu nie zabrakło małej niespodzianki.
Datte, Oishii no ga Warui zaskakuje czytelnika świeżym spojrzeniem na schematy, a także ekscentrycznym nastrojem. Przedstawione wydarzenia i postacie wydają się odbijać w krzywym zwierciadle, ale manga nawet nie ociera się o parodię gatunku. Autorka perfekcyjnie buduje napięcie i zwodzi, posługując się prostymi chwytami. Fabuły poszczególnych opowieści są bardzo proste i nie zawierają żadnych zbędnych elementów, żadnych przeszkód ani nieoczekiwanych zwrotów akcji. Całość opiera się na doskonale znanych kliszach, które Morimichi Takanashi pocięła i posklejała w przewrotny sposób, tworząc nową jakość.
Oryginalny scenariusz dopełnia ekstrawagancka oprawa graficzna – prosta, ale mająca pazur. Projekty postaci są charakterystyczne: smukłe, wysokie, nieco kanciaste, z wyrazistymi oczami. Bardzo podoba mi się, jak artystka rysuje włosy, niby nieskomplikowanie, ale samo ich ułożenie i użycie mocnych kontrastów w nietypowy sposób sprawia, że przyciągają wzrok i dodają bohaterom charakteru. Rastrów jest tu niewiele, autorka nie przejmuje się także tłami, ale bardziej z wyboru niż z braku umiejętności. Zamiast zapełniać przestrzenie za postaciami, bawi się ustawieniem paneli – nakłada je na siebie, przesuwa, celowo zaburza kompozycję, tworząc kilkuwarstwowe konstrukcje. Wycina fragmenty scen i łączy je, pozostawiając wyobraźni czytelnika pole do popisu. Tak jak unika dosłowności w fabule, tak samo robi to z rysunkiem. Całość wydaje się geometryczna, nieco abstrakcyjna, ale w pozytywnym znaczeniu – wystarczy spojrzeć na śliczną scenę posiłku z drugiego opowiadania, w której Morimichi Takanashi wykorzystuje figury geometryczne do sportretowania snu. Poza tym uwagę przykuwają przepiękne ilustracje rozdzielające kolejne rozdziały. Wyjątkowo urzekła mnie ta rozpoczynająca pierwszą historię, a przedstawiająca głównych bohaterów palących papierosy. Ma w sobie coś z prac Aubreya Beardsleya. W ogóle komiks (rysunkowo) kojarzy mi się z secesją, ale bardziej ze względu na formę i kompozycję niż ornamentykę.
Datte, Oishii no ga Warui to kawał solidnej, inteligentnej i uroczo przewrotnej rozrywki. Manga mimo braku „scen” ma do zaoferowania znacznie więcej niż niejedno yaoi. Ponieważ to nie jedyny komiks autorki, jaki miałam przyjemność przeczytać, gwarantuję Wam, że nie mamy do czynienia z jednorazowym wybuchem talentu. Morimichi Takanashi potrafi zgrabnie łączyć gatunki i żonglować motywami, dzięki czemu nawet najprostsza historyjka wydaje się świeża i ciekawa. Poza tym lubi swoich bohaterów, a to wbrew pozorom wcale nie jest oczywiste i bardzo często spotykane. Patrząc na liczbę prac i czas ich wydania, można przypuszczać, że jest to artystka stosunkowo nowa w branży. Tym bardziej mam nadzieję, że kolejne dzieła tylko potwierdzą jej zdolności, zarówno rysunkowe, jak i literackie. Tymczasem pozostaje się cieszyć tym, co jest.
Technikalia
Rodzaj | |
---|---|
Wydawca (oryginalny): | Ichijinsha |
Autor: | Morimichi Takanashi |