x
Tanuki.pl korzysta z plików cookie w celach prowadzenia
reklamy, statystyk i dla dostosowania wortalu do
indywidualnych potrzeb użytkowników, mogą też z nich korzystać współpracujący z nami reklamodawcy.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Szczegóły dotyczące stosowania przez wortal Tanuki.pl
plików cookie znajdziesz w
polityce prywatności.
Zmarnowana obietnica
Tak, na początku jest bardzo fajnie. Bohaterowie orientują się, w jakim świecie naprawdę żyją, i w ramach walki o przetrwanie planują swoją zbiorową ucieczkę. Mamy intrygi, suspens i ponurą dystopię pełną tajemnic, a także nierównowagę sił plus ciekawą relację między bohaterami a główną antagonistką. Świetnie, aż chce się więcej.
Ale potem… Potem dostajemy kilkadziesiąt rozdziałów o niezniszczalnych, nieśmiertelnych dzieciaczkach, które biegają z kałachami i z wprawą doświadczonych weteranów rozwalają tysiącletnie demony. Mój hit: dziewczynka na oko dziesięcioletnia, która pruje jednocześnie z dwóch kałachów na raz – obu z pełnym zapasem amunicji i ważących razem tyle co ona sama – stojąc na cienkiej gałęzi drzewa, a odrzut broni nawet o milimetr nią nie zachwieje. Wszyscy bohaterowie są nadludzko wręcz inteligentni, sprawni i wyszkoleni, po mistrzowsku umieją pracować w grupie i wymyślać długofalowe strategie oraz skuteczne taktyki ad hoc, tak że nikt i nic nie może im zagrozić, a walki stają się strasznie przewidywalne.
W pozostałych momentach fabuła posuwa się naprzód dzięki magicznemu długopisowi, który dosłownie pokazuje bohaterom, gdzie mają pójść. Wody, jedzenia, schronienia zwykle jest pod dostatkiem, dzieciaki mają też do dyspozycji lekarstwa i zaawansowane wyposażenie medyczne, prysznice z ciepłą wodą, ogromną zbrojownię, wypasioną technologię w rodzaju nawigacji, monitoringu, materiałów wybuchowych itp. ...No survival w czystej postaci, normalnie siedzę na brzeżku krzesła z tych emocji, czy uda im się wyżyć w tych skrajnie trudnych warunkach!…
Dodajmy jeszcze, że nawet najmłodsze dzieciaczki, te kilkuletnie, nie doświadczają żadnych problemów psychicznych w związku z faktem, że np. dzień wcześniej uciekały przed wielkim, ludożerczym demonem z paszczą najeżoną ostrymi zębiskami. Takie z nich małe terminatory, pod każdym możliwym względem.
Główna bohaterka, poza tym, że też o odporności cyborga, jest idealistką aż do bólu, z podejściem „uratuję wszystkich, choćby nie wiem co”. Jak ktoś się ze mną nie zgadza, przegadam go na stronę „dobra” i własnych ideałów. Okej, to rzecz w anime nierzadka, nic złego samo w sobie. Sęk w tym, że Emmie zawsze się udaje i to małym kosztem: trudne moralnie decyzje czy działania biorą na siebie inni, przez co bohaterka tak naprawdę nie dorasta do niczego, poza szybszym bieganiem i celniejszym strzelaniem, bo „idealną” i nieomylną przywódczynią, której wszystkie decyzje się sprawdzają, jest od zawsze.
Ray i Norman gubią się natomiast gdzieś po drodze.
Postanowiłam nie robić sobie krzywdy i skończyć lekturę na jedenastym tomie, bo potem podobno jest jeszcze gorzej, jeśli chodzi o prowadzenie postaci, antagonistów i całą fabułę.
Dobre mangi są fajne, bo są fajne i dobre
I że po tylu latach ten fandom wciąż nieźle mnie kręci.
Mój zachwyt pozostaje odwrotnie proporcjonalny do umiejętności napisania jakiegokolwiek sensownego komentarza. Koniec końców, wrzucam skróconą, całkowicie subiektywną listę pt. „Dlaczego Noragami jest super!”.
1) Trójka głównych bohaterów. Pisałam już kiedyś o tym na Tanuku, ale Yato i Hiyori przypadli mi do gustu jak mało kto, a Yukine z łatwością dotrzymywał im kroku. Yato jest cudownie wiarygodną mieszanką komedii i angstu: raz zachowuje się jak głupek i nieznośny dzieciak, oferując lekką rozrywkę, innym razem jego przeżycia, emocje i reakcje ściskają mnie za serce. Przy czym zarówno jego „dzienna” jak i „poważna” twarz mają sens. Hiyori także zachowuje się adekwatnie do swoich doświadczeń i wieku, a dobre serce nie robi z niej miękkiej i bezużytecznej ciapy czy „trofeum” dla męskiego protagonisty.
2) Plejada ciekawych, synaptycznych, łatwo rozpoznawalnych postaci drugoplanowych. W Noragami nie ma w zasadzie tekturowych statystów: wszyscy bohaterowie są jacyś, mają swoje charaktery, nawyki, słabe i mocne strony itp. – i znaczący wpływ na rozwój fabuły.
Ojciec i Nora dodatkowo mnie fascynują.
3) Klimat. Czyli wspomniana już mieszanka komedii i dramy, trudnych emocji i głupiutkich komedyjek… a wszystko to podane tak, że nie mam wrażenia niespójności i przypadkowego miszmaszu. Co więcej, autorka nie serwuje ani niestrawnego patosu w momentach ważnych, ani nie odziera bohaterów z ich wartości, nawet wtedy, gdy bezlitośnie z nich kpi.
4) Świetne tempo. Wszystko dzieje się szybko, bez dłużyzn, ale i bez nadmiernych skrótów. Wydarzenia układają się w logiczny i łatwy do zrozumienia ciąg, z dużą ilością zwrotów akcji, które jednak nie wynikają, jak czasami bywa, wyłącznie z „chciejstwa” autora/ki. Fabułę Noragami napędza w dużej mierze nie przypadek, a same postacie, które zachowują się zgodnie ze swoimi charakterami, przeszłymi doświadczeniami, wymaganiami sytuacji itp.
5) Romans. Nie jestem fanką romansów w ogóle, ale doceniam, że tutaj dwójka głównych postaci wyraża swoje emocje przede wszystkim w działaniu (i nie tylko przez heroiczne poświęcanie się), plus nie żyje w nieprzeniknionej bańce nieświadomości. Nikt tu nie ignoruje szybszego bicia serca czy oczywistego zakochania, a jednocześnie nie skupia się nadmiernie na tych kwestiach.
6) Śliczna kreska, dla mnie 10/10. Btw, bardzo podoba mi się to, że postacie często zmieniają stroje czy fryzury: ich design jest spójny, ale jednocześnie miło urozmaicony.
Tyle w skrócie. Ech. Znów nakręciłam się na kolejne rozdziały.
Perełka
Manga Moriyamy siłą rzeczy skraca i upraszcza oryginał, ale w zupełności zachowuje jego ducha, nie wypaczając kluczowych wątków. Relacje między postaciami są odpowiednio napięte, a tytułowy bohater musi się, koniec końców, zastanowić nad konsekwencjami zemsty, w której cierpią także niewinni. Niemniej, dla kogoś, kto nie zna oryginału, może to być mało satysfakcjonująca lektura: wydarzenia następują bardzo szybko po sobie, mamy dużo przeskoków i uproszczeń, w których, wyobrażam sobie, można nieco się zgubić. Stąd pół gwiazdki w dół.
Polskie tłumaczenie wypada zgrabnie, bez anachronizmów, a same kadry są estetyczne i czytelne. Kreska jest w moim odczuciu śliczna. Miałam na czym zawiesić oko, zwłaszcza na postaci Hrabiego. Drobne minusy lecą za fetysz dużych biustów (jakoś dziwnie mi nie pasował do całokształtu) oraz za Edmonda kilkukrotnie przenikającego przez kraty. No ale, ze względu na same walory estetyczne, jest to lektura na więcej niż raz.
Re: Przypuszczenia odnosnie Krola Il'a.
Z tym, że w angielskim fansubie jest błąd i z napisów wynika, że książek zakazał Il, choć Kye‑Sook wyraźnie mówi o Yu‑Honie: „Heika, sore wa katsute naki YuHon‑sama kinsho ni nasareta.”
W polskim fandubie na CDA identyczny błąd, bo pewnie tłumaczyli z angielskiego.
Walka o władzę w zacnym wydaniu
Głównej bohaterce łatwo kibicować. Jest młoda, ładna, wykształcona, niegłupia, wćwiczona w walce, a przede wszystkim ambitna i zdeterminowana, choć nie pożąda władzy dla samej władzy. Ma dobre serce i wiele szlachetnych intencji: chce rządzić zarówno dla dobra kraju, jak i dla samych poddanych. Przy czym empatia to zarówno zaleta, jak i przekleństwo jej charakteru. Hatszepsut kilkukrotnie sprowadza śmierć na innych przez to, że sama nie umie podjąć trudniejszych, pragmatycznych, bezdusznych decyzji.
Ale lubię ją za te słabości, bo dzięki nim zarówno sama postać, jak i fabuła stają się ciekawsze. Fajnie, że bohaterka jest samodzielna, że stara się rządzić sama, że nie potrzebuje żadnego męskiego ramienia, ale jednocześnie nie wstydzi się korzystać ze wsparcia bardziej doświadczonych osób. Że poza opisaną wyżej troską o kraj przyświeca jej zwykłe poczucie niesprawiedliwości: zamknięto jej drogę do pełni władzy tylko i wyłącznie dlatego, że jest kobietą.
Nawet biorąc pod uwagę czas akcji (XV w. p.n.e.), feministyczne zapędy Hatszepsut nie dziwią mnie ani trochę, bo w końcu chodzi o realizację jej własnych ambicji. Można się natomiast zastanawiać, skąd u „wcielenia boskości”, córki faraona, na dodatek ostro zaprawionego w rzeziach, tak liberalne poglądy odnośnie „praw człowieka” i ogółem dobrostanu klas niższych, a nawet niewolników. Ale machnęłam ręką i czepiać się nie będę. Bo to nie tak, że Hatszepsut chciałaby na przykład zdelegalizować niewolnictwo czy coś; nie, ją po prostu rażą np. pedofilskie orgie kapłanów, a na uwalnianiu jeńców zbija kapitał polityczny. Szanuję.
Fajnie, że w każdym kolejnym tomie bohaterka, dzięki gromadzonym doświadczeniom, coraz bardziej się wyrabia, ale nadal nie jest nieomylna, ma wielu przeciwników, a jej płeć działa ciągle na jej niekorzyść. Bardzo, bardzo mi się podoba obserwowanie walki o władzę z takiej właśnie „przegranej” pozycji kobiety. Faraon po prostu wydaje bezpośrednie rozkazy, jest władcą absolutnym i choćby z tego względu ma wokół siebie masę sług/żołnierzy, gdy tymczasem królowa musi się mocno namęczyć, by zdobyć choć minimalny wpływ na losy nie tylko państwa, ale i swoje własne! Intrygi polityczne w tej mandze nie są może szczególnie skomplikowane i wyrafinowane, ale też w żaden sposób nie obrażają inteligencji czytelnika.
Duże kudosy za końcówkę trzeciego tomu, gdzie Hatszepsut kliknij: ukryte poniża się przed bratem/mężem, byle tylko utrzymać się w grze – m.in. ze względu na pamięć ofiar zostawionych po drodze. Albo za samą aranżację politycznego małżeństwa młodszej siostry. No naprawdę, wyrabia się dziewczyna!
Samo napięcie między rodzeństwem/małżeństwem też mi się podoba. Faraon jest, owszem, przerysowanym czarnym charakterem, ale jego przerysowanie wypada wiarygodnie i w sumie dodaje dramaturgii. To przeciwnik, z którym jak najbardziej trzeba się liczyć, od którego nie ma co się spodziewać litości. Źle wspominam utwory, w których autor/ka tak bardzo kocha swoich bohaterów pozytywnych, że boi się rzucać im kłody pod nogi albo skazywać na kolejne porażki; tutaj, na szczęście, jest inaczej.
Czytam więc dalej ze względu na politykę, porządnie nakreślone postacie, a także przyjemną dla oka kreskę.
Albo mam omamy, albo znowu jest lepiej
Fakt, najpierw musiałam spędzić trochę czasu na SnK Wiki. Mangaka może i ma spójną, ciekawą koncepcję świata przedstawionego, układanka ładnie zazębia się w całość, jestem pod wrażeniem i w ogóle, ale bogowie, jak koszmarnie, chaotycznie była wcześniej ta układanka wykonana. Flashbacki, przeskoki w miejscu i czasie, multum nowych postaci, ściany tekstu. To jakby dać człowiekowi puzzle, na każdym z nich masa informacji do przetrawienia, wydzielać je czytelnikowi raz na jakiś czas i oczekiwać, że ten będzie je składał z pamięci i na wyrywki. Jak to ktoś napisał w komentarzach do drugiej serii anime: „gubienie widza w żadnym razie nie świadczy o geniuszu; jest dokładnie przeciwnie”.
Kudosy dla ludzi z Wiki, że im się chciało te puzzle układać. W każdym razie znowu wiem, co się dzieje, akcja zaczęła litościwie rozgrywać się we względnie stałym miejscu i czasie, retrospekcje dotyczyły już poznanych postaci i były łatwe do osadzenia w fabule, same kadry też jakby klarowniejsze – i rany, od razu znacząco lepiej się toto czyta.
Eren faktycznie fajniejszy, aż nasuwa mi się skojarzenie z timeskipem z FFXV, także w wyglądzie głównego bohatera.
Na tle tego, jak manga ssała wcześniej, dużo rzeczy przypadło mi do gustu, ale najbardziej chyba pełna napięcia kliknij: ukryte konfrontacja Reinera z Erenem, jeszcze przy udziale kolejnego chłopaczka z ideologicznie przepranym mózgiem. Sam Reiner jako ciekawa postać bardzo na plus, i dorosły, i w dzieciństwie. Swoją drogą, patrzę właśnie na drugą serię anime i jestem od wrażeniem, jak bardzo spójny jest Reiner z tamtych chwil z Rainerem pokazanym kilkadziesiąt rozdziałów później. Aż uwierzę, że mangaka od początku wiedział, co pisze, a nie na bieżąco łatał dziury fabularne.
kliknij: ukryte Co do wybuchu walk w getcie, mam mieszane uczucia. Z jednej strony, Eren dosłownie podłożył się Willy'emu, który zaangażował całą sytuację, w tym śmierć swoją i wielu cywilów. Trudno się cieszyć, kiedy protagonista działa pod dyktando wroga. Ale z drugiej strony, Eren nie miał większego wyboru. W sytuacji, kiedy cały świat wypowiada ci mocno nierówną wojnę, możesz albo spuścić głowę i czekać na rzeź, albo od razu się bronić.
To napisawszy… pomału zaczynam wierzyć, że to naprawdę „diabeł” zesłał im tę moc tytanów, bo po 102 rozdziale nie mam pojęcia, czy i jak ten świat kiedykolwiek wyplącze się wojen, nienawiści i mordowania rzesz ludzi na prawo i lewo.
Fane, choć miejscami wystawia cierpliwość na próbę
Na szczęście potem rzecz staje się znacznie lepsza. Nie wiem, co mnie w końcu kupiło w drugim tomie. Moment, w którym Killy dociera do większego fragmentu społeczeństwa? Wyraźniejsze poczucie ciągłości w fabule? Cudne nawiązanie do „Metropolis” z 1927 (strasznie sobie cenię ten film), zwłaszcza w kadrze z pochodem robotników?
IMO, fabuła tej mangi, gdy już się ją ogarnie, jest prostsza od konstrukcji cepa. Mamy z grubsza cztery skonfliktowane i/lub powiązane ze sobą frakcje, których cele można podsumować w kilku słowach. Para głównych bohaterów błąka się po olbrzymim świecie, szukając swojego MacGuffina i rozwalając absolutnie wszystko, co im się nawinie pod rękę. Rozwałką kończy się właściwie większość spotkań. Tyle, naprawdę jest to aż tak proste.
No ale. Cóż to jest za świat! Napisanie o Mieście, że jest „olbrzymie”, to jak napisanie, że ocean składa się z dużej ilości kropli. Jedno i drugie nie mija się prawdą, ale też nijak nie oddaje istoty rzeczy. Świat przedstawiony zapiera dech w piersiach skalą, detalami i klimatem. Często zatrzymywałam się na dłużej na pojedynczych, statycznych kadrach, zwłaszcza tych, które przedstawiały samą architekturę lub malutkie punkciki bohaterów na tle monumentalnej scenerii. Design, kreska, cieniowanie, wszystko to wypada po mistrzowsku, jeśli chodzi o Megastruktury. Podobnie mistrzowskie są projekty nowych form życia: zróżnicowane, dopracowane, niepokojące, budzące szacunek dla wyobraźni autora. Może to i nie problem dla zdolnego mangaki, narysować ciekawy interfejs dla SI albo jakąś organiczno‑metalową szkaradę rodem z horroru. Ale minimum kilkadziesiąt takich projektów, z czego każdy ocieka detalami i daje się łatwo odróżnić od pozostałych? To już budzi mój podziw.
Szkoda, że na tym tle tak słabo wypada główny bohater oraz inne postacie „ludziopodobne” – twarze są zwykle maźnięte byle jak, najczęściej z oczyma, które ewidentnie usiłują uciec z twarzy na boki. Zastrzeżenia mam też do scen akcji – czasem bywają piękne (np. panele, na których można podziwiać efekty użycia GBE), ale czasem mnogość detali w danym kadrze lub sam dobór kadrów utrudniają dokładne zorientowanie się, co się dzieje. Zdarzało mi się nie zauważyć, że bohater dostał nową broń czy znów naderwał sobie rękę (sic). Można powiedzieć, że mój błąd, bo mogłam uważniej patrzeć, sądzę jednak, że dobra scena akcji powinna być zrozumiała na pierwszy rzut oka również przy szybkim czytaniu; dynamizm jest w końcu ważnym elementem takich scen. Jeśli przy okazji nadają się do dłuższej estetycznej kontemplacji, to wspaniale, ale nie rozbiłabym z tej kontemplacji obligatoryjnej podstawy.
Tak czy inaczej, grafika niesamowicie buduje klimat całości, podobnie zresztą jak minimalistyczni bohaterowie i ich oszczędne dialogi. Świat Blame! jawi mi się jako całkowicie obcy, groteskowy, zdegenerowany, pełen przerażającej pustki i samotności, a jednocześnie fascynujący i niepozbawiony nadziei. Momentami czułam się mocno przytłoczona, marzyłam o chwili wytchnienia, bezpieczeństwa i „normalności” dla głównego bohatera, o jakiś mniej paskudny i zdegenerowany fragment świata, nawet jeśli dobrze rozumiem, że nie o to w tym gatunku mangi chodzi, a przeciwnie, o podkreślanie, jak mocno ludzkość oddaliła się od swoich korzeni. Oraz o związaną z tym refleksję.
Motyw „czymże jest człowieczeństwo” jest w ogóle jednym z moich ulubionych i tutaj Blame! dostarczyło mi sporo pożywki. Nie tylko dzięki cyborgom, krzemowym istotom, ludzkiej świadomości przeniesionej do sieci etc., ale też w postaci głównego bohatera. Killy zdecydowanie przypadł mi do gustu. Teoretycznie można powiedzieć, że to postać drewniana, wyprana zarówno z ekspresji emocji, jak i z samego człowieczeństwa, potrzebna właściwie tylko do tego, żeby pociągać za spust i pokazywać czytelnikowi Miasto. Mimo to – trudno mi o nim nie myśleć jak o człowieku, przynajmniej pod względem świadomości i obecności przynajmniej namiastki uczuć; trudno też nie podziwiać jego zdeterminowania, nawet jeśli i ono ostatecznie może przekładać się na jakiś ciąg zaprogramowanych zer i jedynek (ale jakiej istoty w tym świecie nie da się sprowadzić do podobnego ciągu). Koniec końców, zamiast drętwej kukiełki wychodzi twardy, niepowstrzymany badass, na dodatek z jasnym kodeksem postępowania, a ludzi z kodeksem się szanuje, jak rzekł kiedyś pewien bohater polskiej popkultury.
Nawiasem mówiąc szczerze chrzanię to, że Killy z debiutu Niheia nie ma ponoć nic wspólnego z Killym z Blame!. :) W moim headkanonie to ta sama postać, tzn. lubię myśleć, że kliknij: ukryte tysiące lat temu, przed całym szeregiem modyfikacji, cybernetyzacją, utratą pamięci i ogólnym końcem świata, Killy był fukcjonariuszem policji i człowiekiem w podstawowym tego słowa znaczeniu.
Nie uważam Blame! za to arcydzieło o niewyobrażonej, niemożliwej do przeniknięcia głębi. Właściwie mam wrażenie, że w dzisiejszych czasach, kiedy cyberpunkowo‑postapokaliptyczne wizje przyszłości nie są już tak odkrywcze i szokujące jak kiedyś, tytuł broni się przede wszystkim dzięki niesamowitej szacie graficznej. I właśnie ta szata graficzna sprawia, że nie żałuję lektury.
Re: Przypuszczenia odnosnie Krola Il'a.
I tylko nie bardzo wiem, jakim cudem chowanie Yony pod kloszem miałoby ją uchronić przed czymkolwiek – Il chyba zdawał sobie sprawę z tego, że nie będzie żył wiecznie (Yona w końcu obejmie rządy, kompletnie na to nieprzygotowana), a osłabiony kraj w końcu przyciągnie kolejnych wrogów, zewnętrznych czy wewnętrznych. Ale może nie bardzo, może był aż tak słabym królem albo, jak piszesz, strach o córkę zaćmił mu umysł. Przychodzi mi jeszcze do głowy, że Il, zamykając Yonę w pałacu, z dala od broni etc., mógł chcieć ją ochronić przed choćby przypadkowym kontaktem ze smokami i „aktywowaniem” przepowiedni.
(Znaczy, wiem, że nie na tym ta przepowiednia polegała, ale kto wie, co tam sobie myślał opiekuńczy ojciec).
Co do zakazu poślubienia Soo‑wona, mogło chodzić nie tylko o ochronę Yony przed morderstwem. Jeśli Il nie zgadzał się z metodami swojego brata (a nie zgadzał się mocno, vide np. kliknij: ukryte akcja z wyrżnięciem jeńców), a Soo‑won był już wcześniej postrzegany jako godny następca swojego ojca, to Il mógł po prostu nie chcieć, żeby ten następca zasiadł na tronie poprzez małżeństwo z Yoną. Równie dobrze mogła go tu motywować troska o los kraju pod rządami Soo‑wona.
Przyjemna, nawet jeśli momentami monotona
Fabularnie jest całkiem nieźle i epicko, zwłaszcza jak na shoujo. Początkowe założenia, tj. morderstwo, zdrada ze strony najbardziej zaufanej osoby, ucieczka, konieczność ukrywania twarzy i tożsamości itp. bardzo przypadły mi do gustu. Podczas szukania smoków, akcja minimalnie siada, ale potem robi się jeszcze dziwniej – liczyłam na kliknij: ukryte dalsze gromadzenie armii/zwolenników i jakąś epicką konfrontację z kuzynem‑uzurpatorem, tymczasem dostałam rozdziały o wesołym życiu Robin Hoodów, IMO jedne z najsłabszych, przynajmniej dopóki nie wmieszał się kliknij: ukryte Kan Tae‑Jun. Sama nazwa „Happy Hungry Bunch” była dla mnie na tyle durna i nieśmieszna, że prawie rzuciłam lekturę; na szczęście szybko gdzieś się zgubiła, a Yuna i koledzy zajęli się czymś bardziej konstruktywnym. Wprawdzie wciąż mam wrażenie, że mimo nakreślonej z grubsza motywacji głównej bohaterki, snuje się ona po świecie bez wyraźnego celu czy planu, ale mniejsza o to. Bardzo, bardzo doceniam to, że manga nie skupia się tylko na wałkowaniu relacji między postaciami, że bohaterowie są aktywni, podróżują i poznają świat, i że znalazło w tym świecie miejsce dla wojen, rebelii i polityki, nawet jeśli w mocno uproszczonym wydaniu.
Co mnie czasem w tej mandze drażni, to że ten cały kraik jest taki mały. Bohaterowie wszędzie łażą na piechotę i docierają tam błyskawicznie. Za granicami są praktycznie nierozpoznawalni – wszyscy mówią tym samym językiem, ba, nawet akcent nikogo nie zdradza. Żal mi też potraktowanych po macoszemu bitew (no cóż, shoujo) oraz absurdalnie przepakowanych postaci, które potrafią własnoręcznie wycinać w pień armie złożone z tysiąca żołnierzy (sic!).
Wspomniane już postacie wypadają różnie. Nie sposób nie docenić Yony, która od naiwnej, infantylnej dziewuszki przechodzi długą i wiarygodną drogę do silnej, zaradnej bohaterki. Na szczęście nie zmienia się przy tym w żadnego babochłopa, wciąż pozostaje szesnastoletnią dziewczyną o wrażliwym sercu, ale potrafi też, jeśli trzeba, zaplanować akcję, uratować towarzyszy czy posłać wrogowi strzałę prosto w oko. Fakt, zwykle to ją trzeba ratować, ale to nie przeszkadza, bo nawet wtedy Yona nie zamienia się z powrotem w bezradną, bezwolną mimozę. Podoba mi się, że bohaterka nadal często się boi, płacze, przeżywa chwile zwątpienia, ale raz, to jest w jej sytuacji całkiem normalne, a dwa, Yona sobie z tymi trudnościami wspaniale radzi, czy to sama, czy to z pomocą haremu/przyjaciół.
Harem ten, niestety, nie dorasta jej do pięt, głównie dlatego, że niewiele się różni od zbioru chodzących klisz, definiowanych przez stały, ograniczony zestaw cech. Dobranych oczywiście tak, by każda czytelniczka mogła znaleźć swój ulubiony typ i dla niego przewracać kolejne kartki. Mnie żaden ze smoków nie porwał, tzn. zdali mi się sympatyczni, ale, o zgrozo, średnio atrakcyjni wizualnie, a przede wszystkim mało ciekawi. Praktycznie cały czas dogadują się między sobą świetnie, a tam, gdzie nie ma tajemnicy czy konfliktu, robi się nudno.
Hak był w porządku, może dzięki temu, że dostał najwięcej czasu i miejsca, plus między nim, Yoną a Soo‑wonem ciągle iskrzyło od świetnie budowanego napięcia, nie tylko romantycznego. Wszystkie momenty poświęcone relacjom tej trójki bardzo mi się podobały. Cieszę się, że jego relacja z Yoną kliknij: ukryte przynajmniej minimalnie ruszyła z miejsca po ponad stu rozdziałach stagnacji. Lubię czytać o tym, jak ludzie dopiero dochodzą do tego, że mogą i chcieliby wspólnie zbudować jakiś związek, ale co za dużo, to niezdrowo. Nie zniosłabym kolejnych stu rozdziałów frustracji czy niezorientowania w wykonaniu obu postaci.
Główny antagonista – o ile można go w ogóle tak nazywać – to natomiast, jak dla mnie, bezsprzecznie najlepszy element tej mangi. Świetna, niejednoznaczna, porządnie wykreowana postać. Człowiek niepozbawiony sumienia, o szlachetnych intencjach, ujmująco grzeczny i charyzmatyczny, a jednocześnie błyskotliwy, racjonalny i bezwzględny (przynajmniej we wszystkim, co nie tyczy się Yony czy Haka). Uwielbiam to, w jaki sposób balansuje między miękkim, dyplomatycznym, a twardym i agresywnym załatwianiem spraw, jak potrafi celowo sprawiać wrażenie beztroskiego lekkoducha, a jednocześnie niezwykle skutecznie pociągać za cudze sznurki.
W sumie to zabrałam się za mangę głównie dla niego samego oraz po to, żeby dowiedzieć się, jak co się właściwie stało między Yun‑honem, jego ojcem, a Królem Ilem. Odpowiedź kliknij: ukryte póki co pozostaje w sferze spekulacji, ale mam nadzieję, że autorka albo wszystko wyjaśni, albo przynajmniej nie zepsuje dotychczasowych teorii.
Czytam dalej.
Uch
Bieda z nędą
Dodatek dla fanów
Re: Bez szału, ale dość przyzwoicie
Zobaczymy. Prawdę powiedziawszy, nie wróżę relacji Gabby/Jacques żadnego szczęśliwego zakończenia – wydaje mi się, że to raczej twist mający odblokować ludzką naturę dziewczyny. Ale oczywiście – mogę się mylić. :)
Bez szału, ale dość przyzwoicie
Na początku nowe postacie kobiece wydały mi się dopisane na siłę, byle były, ale mimo wszystko pozytywnie mnie zaskoczyło, że autorka oryginału (light novel) nie poleciała w nachalne yaoice, tylko zajęła się naszkicowanim pary Jacques/Gabby (a w jednym z posłowi wspomina nawet o trójkącie Jacques/Gabriel/Rosalinde… whut? co z Fonem?). Miłe to, bo choć trochę odbiega od sztampy.
Z ciekawostek: zdecydowanie nie spodziewałam się w tej mandze jakiegoś Karola „Carela” Podolskiego… Chłopak ma wprawdzie nie po kolei w głowie i jest jednym z brzydszych biszów, ale zawsze. ;)
Wciąż jeszcze nie doczytałam zakończenia. Mam nadzieję, że mnie nie rozczaruje. A tak konkretnie to liczę na to, że Gabby, podobnie jak Fon, zacznie myśleć i czuć samodzielnie. Należy jej się, a co.
Podobały mi się szczególnie wątek Janisa i Es, tożsamościowe rozterki Fona, a także relacja łącząca go z Jacqeuesem. A propos relacji – to miłe, że jeśli ktoś ma dużą potrzebę dopisać sobie do tej mangi yaoi, to je sobie bez problemu dopisze, ale takie dopisywanie jest całkowicie opcjonalne. Więź dwójki głównych bohaterów można rozpatrywać na kilka sposobów, nie tylko przez pryzmat homoseksualnych relacji, podobnie zresztą jak inne silne relacje zarysowane w tle.
Trochę żałuję, że manga urywa się tak nagle, ponieważ stanowi tylko wstęp do innej, dłuższej historii. Ale samo zakończenie jest zgrabne: w piątym tomie dostajemy konkretny punkt kulminacyjny oraz jego rozwiązanie. Większość zagadek zostaje wyjaśniona, można też próbować zgadywać, co bohaterowie zrobią dalej, na podstawie ich wcześniejszych słów i wyborów.
Kreska ogólnie na plus, nie do końca w moim guście, ale przez większość czasu przyjemnie mi się na nią patrzyło. Tylko te militarne mundurki, sfetyszyzowane ponad miarę, nawet w piątym tomie nie przestały mnie śmieszyć.
Re: korzenie
Re: korzenie
Myślimy, że Paweł Dybała może mieć polskie korzenie.
Badziewie, mimo wszystko interesujące
(W dalszym komentarzu nie zaznaczam spojlerów, bo zakładam, że w naszym kręgu kulturowym każdy przynajmniej słyszał o ogólnych założeniach „Hrabiego Monte Christo”, powieści Dumasa, na której opiera się Gankutsuou).
W zaledwie trzech tomach komiksu nijak nie dałoby się zamknąć epickiej, pełnej rozmachu zemsty Hrabiego – i nawet nie próbowano. Po wstępie zgodnym z tym, co działo się w anime (Hrabia nawiązuje znajomość z Albertem i Franzem), akcja przeskakuje szybko do zemsty na Villeforcie i całej jego rodzinie, po czym… urywa się w momencie niemal szczytowego napięcia. Fernand, główny cel Hrabiego, pojawia się tylko na moment, podobnie zresztą jak Albert, a o pozostałych postaciach i wątkach nie ma co wspominać.
Kreska… nie grzeszy urodą, sprawia wrażenie niechlujnej, w niczym też nie przypomina tej z serialu TV, ale mimo wszystko mnie nie odrzuciła. Nie wiem, może to sentyment do Hrabiego wypacza mój gust (nieważne, jak go rysują, ważne, że w ogóle), ale mam wrażenie, że brzydkie rysunki nieźle pasują do obrzydliwej historii, którą opowiada ta manga.
Dwie rzeczy czynią ten tytuł potencjalnie smacznym kąskiem dla fanów Gankutsuou.
Po pierwsze, klimat. Manga, w przeciwieństwie do serialu, nie jest „zwykłym” dramatem. Jest właściwie rasowym horrorem – psychologicznym i nie tylko. Zemsta Hrabiego na Villeforcie okazuje się nieporównanie paskudniejsza od tego, co działo się w anime. Do dziś czuję niepokój na samo wspomnienie; powiedzmy, że kliknij: ukryte wiwisekcja przeprowadzana na w pełni świadomej ofierze wcale nie była najgorszym elementem całości. Na tle tego, co tu się wyprawia, w anime Hrabia był wręcz uosobieniem zdrowych zmysłów, opanowania i miłosierdzia.
Po drugie: manga odpowiada na pytanie, w jaki sposób Edmond wydostał się z kosmicznej fortecy If. Oraz na czym dokładnie polegał absolutny horror bycia uwięzionym w tejże fortecy. (Po tym przestajemy się dziwić, dlaczego Hrabia obszedł się z Villefortem nieco… ekstremalnie, dziwimy się natomiast, jakim cudem w ogóle zachował resztki człowieczeństwa). Oczywiście, ucieczka przedstawiona jest skrótowo, po macoszemu, ale dobrze, że ten wątek w ogóle się pojawił i dopełnił niekompletny kanon z anime.
Właściwie to nawet lubię tę mangę, jakkolwiek szpetna i okrojona by nie była. Plasuje się zdecydowanie poniżej oczekiwań, zarówno jako uzupełnienie anime, jak i samodzielny tytuł, ale dobrze, że w ogóle powstała.
Re: Wrżenia po dzięwięciu rozdziałach
No, jest, ale póki co „fabuła” kręci się wokół questa głównego bohatera, polegającego na jakże fascynującym odkrywaniu własnej tożsamości.
Poza tym już to widzę w skrócie: dzielny Kyukuro przypadkiem odkrywa, że jak ciachnąć tytana w kark, to tytan od tego umiera na amen, dowódca Zwiadowców pieje z zachwytu, jakiś zespół fachowców szybciutko opracowuje technologię potrzebną do latania na butlach z gazem, wierchuszka w stolicy protestuje, ale zostaje spacyfikowana, formacji Zwiadowców przestaje grozić rozwiązanie, koniec. _^_
Wrżenia po dzięwięciu rozdziałach
Fabuła póki co schematyczna i naciągana, akcja wyprana z napięcia, romans papierowy do bólu. Narrator znów lubujący się w patosie i nadprogramowych wykrzyknikach. Kreska lepsza niż w pierwszym tomie SnK (to żaden komplement, tam była po prostu tragiczna), ale nadal nie powala. Bohaterów idzie od siebie odróżnić, bo jest ich niewielu, ale już w scenach walk z tytanami czasami trudno się zorientować, co się właściwie dzieje w danym kadrze.
Rozumiem, że powinnam była zapłakać nad ciężkim losem Kyukuro, przez całe życie traktowanego jak potwora, zakutego w kajdany, zamkniętego w lochu, głodzonego i maltretowanego? No jakoś mi się nie udało. Z więcej niż ekstremalnego dzieciństwa nasz bohater wychodzi bez żadnej traumy czy ryski na papierowo‑szlachetnym charakterze. Wystarczy trochę kontaktu z córeczką aktualnych ciemiężycieli i proszę: mamy normalnego nastolatka, dobrze przystosowanego społecznie, ciekawego świata, bez zaburzeń mowy czy empatii, bez problemów zdrowotnych spowodowanych, bo ja wiem, wspomnianym dzieciństwem w lochu? Bogowie, ja naprawdę rozumiem, że spin‑off do SnK nie musi być dramatem psychologicznym, ale jakieś minimum realizmu by się przydało – i to nie tylko w tej kwestii.
Jeśli jedyną rzeczą, którą ta manga ma do zaoferowania, jest odpowiedź na pytanie, jak powstał sprzęt do trójwymiarowego manewru, to chyba wolę za jakiś czas doczytać wyjaśnienie na Wiki.
Słodcy bogowie!
KOCHAM, KOCHAM, KOCHAM TĘ MANGĘ!!!
I jeszcze: YATO!!! <3
*tu wstawcie dodatkowo jakieś piski i przypadkowe klepanie w klawiaturę*
Do napisania dłuższego, merytorycznego komentarza zbieram się od wielu tygodni, ale póki co nie potrafię przyhamować emocji, a RAWy rozdziału czterdziestego szóstego, w którym odsłonięty został kolejny element układanki z przeszłości głównego bohatera, po prostu rozłożyły mnie na łopatki. Merytoryczny komentarz musi poczekać, tymczasem bolało mnie, że ta świetna, ślicznie narysowana manga z wyrazistymi, wiarygodnymi postaciami nie doczekała się jeszcze na Tanuki ani śladu odzewu ze strony fanów.
Pozacja, której chyba nie trzeba nikomu reklamować
1. Wciągająca, wielowątkowa, ale nienadmiernie skomplikowana fabuła. Czytając „Miecz…” za pierwszym razem, zdołałam się w nim wprawdzie nieco pogubić, ale wynikało to raczej z długich odstępów między kolejnymi tomami. Intryga może i nie powala głębią, ale z całą pewnością dostarcza solidnej porcji rozrywki i obfituje w parę ciekawych zwrotów akcji. Samo zakończenie również trzyma w napięciu i zaskakuje bardziej, niż możnaby się spodziewać.
2. Wyraziste, wiarygodne postacie (oraz łączące je relacje) – w tym para głównych bohaterów oraz główny antagonista, którym towarzyszy masa ciekawych postaci drugoplanowych. Moimi ulubieńcami są m.in. Makie, Anotsu, Rin, Habaki, Hyakurin, Giichi…
Na ich tle Manji – prosty zabijaka o nieskomplikowanej motywacji, walczący dużo słabiej od wielu przeciwników, za to obdarzony odpornością karalucha – wypada zaskakująco bezbarwnie.
3. Mroczny klimat, sceny okrucieństwa i przemocy – tortury, gwałty, odrąbywanie kończyn, okrutne eksperymenty na więźniach etc. Wszystko to ukazane bez ostentacyjnego moralizatorstwa, ale też bez gloryfikacji sadyzmu.
Bohaterowie pierwszo i drugoplanowi cechują się w większości szarą moralnością, a część z nich to prawdziwe potwory w ludziej skórze, które już dawno przekroczyły wszelkie granice okrucieństwa. Niektórych „złych” szczerze nie znosiłam, innych trudno było przynajmniej w jakimś stopniu nie rozumieć i nie podziwiać.
4. Przepiękna, realistyczna, dopracowana kreska, w tym efektowne, dynamiczne sceny walk.
Przeczytałam „Miecz Nieśmiertelnego” w całości dwa razy i jedyne, czego żałuję, to że Egmont już nigdy nie dokończy wydawania tej pozycji.
Im dalej, tym lepiej
Dwie rzeczy, które w tej mandze z pewnością trzymają poziom, to dynamiczne, widowiskowe walki oraz fabuła, obfitująca w nieustanne, naprawdę nieprzewidywalne, a przez to ciekawe zwroty akcji. Świat przedstawiony, początkowo pełen dziur, z czasem zaczyna nabierać wewnętrznej logiki: wyjaśnia się chociażby kwestia budowy olbrzymich murów. Oczywiście, naciągane elementy, jak na przykład nadludzka odporność bohaterów i ich wierzchowców na zmęczenie, występują nadal, ale nie jest to nic, na co w shounenie nie można by przymknąć oka.
Nierówne są natomiast kreska, kadrowanie i po części również sposób prowadzenia fabuły. Pierwsze dwa‑trzy tomy wołają pod tym względem o pomstę do nieba. Anatomia zwierząt i ludzi leży i kwiczy; ci ostatni są narysowani tak koślawo, że miałam poważne trudności z rozróżnianiem poszczególnych postaci drugoplanowych. Sam układ kadrów w scenach walki oraz poszarpana chronologia wydarzeń do spółki z mało czytelnie wprowadzanym retrospekcjami sprawiają, że gdyby nie znajomość serialu, miałabym również problem z załapaniem, co dzieje się w poszczególnych scenach. Z czasem bardzo się to poprawia. Zdeformowani – celowo i z bardzo dobrym efektem – pozostają wyłącznie szeregowi tytani.
Na chwilę obecną nie mogę dać tej serii wyższej noty głównie ze względu na bohaterów. Owszem, jest ich wielu i każdy jakoś się wyróżnia, ale nie są to żadne porywające osobowości o skomplikowanych motywacjach. Eren, jak na głównego bohatera shounena przystało, wciąż wyciera sobie twarz naiwnymi ideałami (w jego przypadku: zemstą za wszelką cenę), dużo krzyczy, a przede wszystkim najczęściej najpierw robi, dopiero później myśli (o ile w ogóle), choć w ostatnich tomach zaczął jakby częściej panować nad wybuchowym temperamentem i używać głowy. O Arminie można powiedzieć właściwie tylko tyle, że jest inteligentny i oddany przyjaciołom. Dziwię się natomiast sama sobie, jak bardzo odpowiada mi Mikasa, zwłaszcza że z reguły nie przepadam za postaciami, które budują swoje życie wyłącznie na cudzym życiu. Niemniej jednak, 95% żołnierzy tak mocno dostaje od tytanów w tyłek, że dobrze jest mieć przynajmniej jedną postać, na którą można liczyć podczas walki. Z tego samego powodu polubiłam Leviego, choć jego również ze względu na charakter – mam słabość do postaci, nazwijmy to, honorowych, ale szorstkich w obyciu.
Wrogowie… wrogowie są dobrzy o tyle, że świetnie mi się ich nienawidzi jako zdrajców, szpiegów i morderców. Mam tylko nadzieję, że autor mangi doda im w końcu jakieś wiarygodne motywy postępowania.
Na koniec moja prywatna sugestia dla wszystkich, którzy zaczęli od obejrzenia anime, teraz pragną poznać ciąg dalszy, a nie są przy tym zapalonymi maniakami tytułu: zacznijcie od rozdziału 32., w którym rozpoczyna się walka z kliknij: ukryte Annie. Wcześniejsze wydarzenia pokrywają się z anime, a ich przewidywalność oraz początkowo paskudna kreska sprawiają, że przedzieranie się przez setki stron bardziej męczy, niż bawi. Od miejsca w którym urywa się serial, jest już tylko ciekawiej i lepiej.
Btw, dla czytelnika nieobytego z tego typu historiami najgorszy może okazać się brak pewnego rodzaju katharsis – przeliczy się ktoś, kto oczekuje, że wszyscy winni zostaną wskazani, zło przykładnie ukarane, a cierpienie ofiar nabierze sensu. Niestety, jak to w prawdziwym życiu bywa, ludzie często cierpią nie z własnej winy, po cichu i również po cichu umierają, żeby następni mogli zająć ich miejsce.