x
Tanuki.pl korzysta z plików cookie w celach prowadzenia
reklamy, statystyk i dla dostosowania wortalu do
indywidualnych potrzeb użytkowników, mogą też z nich korzystać współpracujący z nami reklamodawcy.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Szczegóły dotyczące stosowania przez wortal Tanuki.pl
plików cookie znajdziesz w
polityce prywatności.
Początek jest niezły – poznajemy Shinjuku po wielkiej katastrofie, która spowodowała pojawienie się magicznych bytów. Pojawia się tytułowy bohater – piękny (do tego jeszcze wrócimy) jak marzenie, mag i lekarz w jednym. Okazuje się, że w mieście znajdują się „nieśmiertelne trzewia” – części ciała Boga, które po jego śmierci jego dwunastu uczniów zabrało i ukryło, wierząc że jak na nowo się zgromadzą, ich mistrz zmartwychwstanie… Grupa fanatyków religijnych twierdzi, że ten czas właśnie nastał. I tu się zapala pierwsza żółta lampka. Nie mam nic, przeciwko żonglowaniu motywami religii katolickiej. Ba, lubię czasem poczytać, jak inne kręgi kulturowe ją przetwarzają i co wymyślają. Jest to ciekawe, czasami bardzo innowacyjne i generalnie w tym przypadku byłoby tak samo – problem tkwi w dosłowności. Jeszcze pomysł z „trzewiami” zbytnio mnie nie wzruszył. Gorzej, że w drugim tomie pojawia się naczelny sekty, wysoki blondyn ubrany w nieszczególnie odkrywczą wariację na temat munduru SS i władający pejczem. Pomysłowe jak cholera, subtelne jeszcze bardziej – dosłownie ręka sama powędrowała do czoła. Bardziej sztampowej stylizacji dawno nie widziałam. Jeszcze weselej się zrobiło przy pojedynku owego osobnika z przywódcą klanu wampirów… Dobrze czytacie. Do magów, nazistów, sekty wzorowanej na chrześcijaństwie (choć jej dowódca używa magii z Asgardu… bądź tu mądry), magicznych mieczy, jakuzy i Banshee dostaliśmy jeszcze wampiry. Pojawia się też dziwny młodzieniec, mający coś wspólnego z całym tym wesołym bajzlem. Nie wiem, jak u innych czytelników, ale dla mnie za dużo tego było. Albo za mało miejsca. Pod koniec drugiego tomu, i na początku trzeciego moja cierpliwość była na wyczerpaniu i byłam gotowa, mimo wyjątkowo pozytywnych wrażeń estetycznych, rzucić czytanie w diabły (nomen omen). Na szczęście końcówka historii jest naprawdę zgrabna, choć troszeczkę aż nadto brnąca w filozoficzne wywody. Nie ukrywam – uratowała całość.
Powinnam była wcześniej zaznaczyć, że „Doktor Mephistoteles” jest adaptacją jednego z tomów z cyklu powieści autorstwa Hideyuki Rikuchi „Demon City Shinjuku”, więc cały ten radosny i cokolwiek męczący bajzel wynika z pierwowzoru. Cóż, oryginału nie czytałam, ale znam inne powieści autora (z których najsłynniejszy jest cykl „Vampir Hunter D”) i odnoszę wrażenie, że takie właśnie mieszanie konwencji, wrzucanie do jednego worka setek motywów i wątków, jest dla niego typowe. Przy czym w „Vampir Hunter” robił to z większym wyczuciem.
Kolejne spore zastrzeżenie do przygód demonicznego doktora to polskie tłumaczenie. Nie jest bardzo złe, czyta się nawet płynnie, ale kiedy po raz ósmy ktoś przypomina jaki to Mephisto jest piękny i och i ach, to coś się we mnie skręcało. Do tego język jest masakrycznie wręcz nadęty, poetycki i sztywny. Większość postaci nie mówi – oni wygłaszają kwestie. Na domiar złego niektóre informacje są powtarzane do mdłości. Jedyne fragmenty, które były napisane normalnie, zepsuła postać, która je wygłaszała – generalnie „Doktor Mephisto” to teatr pięknych panów. Wszyscy są tak śliczni (i do siebie podobni), że nijak nie mogłam uwierzyć, w wyjątkową urodę tytułowej postaci. Z postaciami kobiecymi jest dużo gorzej: mamy jedną lolitkę, jedną starą babę, jedną wampirzycę, jedną fanatyczkę i jedną nimfomankę. I właśnie ta ostatnia, choć jako jedyna mówiła, a nie przemawiała, była postacią do której szczerze poczułam obrzydzenie. Mimo, iż wizerunkowo nie odstawała od reszty, było w niej coś obrzydliwego, śliskiego i niesmacznego. We wszystkich scenach była kadrowana z widokiem albo na majtki, albo cycki w obcisłej halce i ten nachalny erotyzm raził bardziej, niż wszyscy goli mężczyźni przewijający się na pozostałych kadrach. Pierwszy raz od dawna znalazła się postać, którą chciałam by ubili nie dla tego, że mnie irytowała, tylko dlatego, że brzydziła.
Rozpisałam się, ale też ta manga jest niesamowicie nierówna – ma zachwycającą kreskę, miejscami wywołującą obrzydzenie; fabułę jednocześnie dziwaczną i ciekawą; kiepski środek z niezłym zakończeniem; świat przedstawiony sprawiający wrażenie szalonego snu heroinisty‑demonologa i postacie którym nie do końca udało się być intrygującymi. Jeżeli nie odrzucają was wariacje na temat katolicyzmu, a jesteście odporni na drętwy język – polecam, choć głównie ze względu na walory artystyczne.
Bardzo sympatyczny tytuł
Strata czasu i kasy
Poza tym kreska przyzwoita, fabułka może być, podobał mi się przegląd japońskich legend miejskich, nie podobał się wpychany wszędzie na siłę fanserwis – te półgołe cycki i tyłki jakoś psuły mi odbiór całości. Kilka pomysłów było wybitnie kretyńskich, a podstawowego clue domyśliłam się gdzieś w połowie pierwszego tomu. Ale generalne, po przeczytaniu miałam przemożne uczucie zmarnowanego czasu. I żalu, że wyrzuciłam pieniądze w błoto.
Szczerze polecam, bo to kawał dobrej, romantycznej mangi. Odpowiednio uroczej, słodkiej i pogodnej. W swoim gatunku – stany wyższe.
Nie jest to coś hiper‑mega‑wybitnego, to nadal prosta historia miłosna, ale przeznaczona raczej dla dorosłych fanek gatunku (i nie mam na myśli scen seksu), niż nastolatek. I za to ją cenię.
W normalnych warunkach, odradzałabym wszystkim kontakt z tym tytułem, uznając go za wszechmiar szkodliwy, ale, jak łatwo można się domyślić, warunki nie są typowe. Po prostu nie da się podejść do „Platinium pasta” na poważnie. To jeden z tych przypadków, gdzie wszystko jest tak kiepskie, poza kresą, że wręcz zabawne. Począwszy od bohaterów o osobowościach ameby, przez dialogi na poziomie Harleqina, po rozwiązania fabularne od których ręka sama wędruje do czoła.
Główny bohater od razu skojarzył mi się z bezkręgowcem – naprawdę, chyba nawet pantofelek ma silniejszy charakter – chłopak daje sobą pomiatać, nie potrafi podjąć żadnej decyzji, wraca do swojego oprawcy bo „jest mu go żal” i generalnie wywołał skojarzenia z Kumiko z „Sex=Love*2” – a to coś znaczy. Autorka robi wszystko, by pokazać w jak trudnej sytuacji się znalazł i może i osiągnęłaby sukces w wzbudzeniu współczucia, gdyby tak nie irytował.
Pozostałe postacie też są niewiele lepsze – o ich charakterach dowiadujemy się tyle, że jeden łowi ryby, drugi uprawia zioła, a obaj myślą tylko o seksie (nawet pod przymusem) i głoszeniu „ważkich myśli” o tym jak kochają nasz taboret. Ponieważ „główny zły” ma identyczną charakterystykę (poza tym, że jest właścicielem restauracji i jest stary), różnorodność charakterów jest niewielka – abstrahując od faktu, że autorka robi wszystko, by restauratora obrzydzić (i przyznać muszę, jest w tym szalenie skuteczna). Co prawda były jakieś tam próby zróżnicowania ich osobowości, ale ze względu na podobieństwo nawet pod koniec rozróżniałam ich na zasadzie: „ten bez okularów” i „ten w okularach”. W scenach seksu, z racji braku w/w nie miałam pojęcia który to który. Po namyśle, i trzech godzinach od przeczytania, nie potrafię też powiedzieć, czy to rolnik, czy rybak miał okulary… To powinno wystarczyć za komentarz.
Kilka linijek warto poświęcić dialogom – w domyśle natchnionym, pałającym pasją, dramatycznym i głębokim… W rzeczywistości sztucznym, drętwym i, rzeczywiście, natchnionym. Naprawdę, nawet najbardziej, w domyśle, wstrząsającą scenę rozkładały na łopatki. Postacie nie mówiły, tylko wygłaszały kwestie. Nawet w czasie seksu zamiast rozmowy, były górnolotne zapewnienia i filozoficzne wtręty. Naprawdę kojarzyły mi się z literaturą kobiecą, ale raczej na poziomie Mniszkówny, czy Michalak niż Grabowskiej. Całość nieodparcie przywodziła mi na myśl „Czarnego księcia” i „Zemstę”, w wersji homoseksualnej. Albo coś równie niestrawnego.
Dobra, wypuściłam morze jadu, ale ponura prawda jest taka, że do „Platinium pasta” będę wracała nie raz – jako do jednej z lepszych komedii jakie czytałam, zupełnie niezamierzonej i wbrew woli autorki, ale zawsze. Jeżeli lubujecie się w mangach tak złych, że dobrych – polecam. Nie zawiedziecie się.
Manga inżyniera Mamonia
Nie przeczę, Hanger to sympatyczny tytuł. Dobrze się bawiłam go czytając, kreska jest piękna i cudna, ale całość jest wtórna aż do bólu zębów. Choć z drugiej strony, jak mawiał inżynier Mamoń, ludzie lubią piosenki, które doskonale znają…
Zdecydowanie warto mieć na uwadze autorkę, bo jakość i potencjał są. Z przyjemnością będę po nią sięgała. Polecam.
Do tego mamy słodkie one shoty – z których najlepiej zapamiętałam dramat, polegający na tym, że z powodu noszenia białych majtek nie można uprawiać seksu.
Naprawdę, ktoś nadal chce to czytać?
I ta wspaniała, stylowa i szczegółowa kreska. Coś fantastycznego!
Wiem, brzmi to jak pisk zwariowanej fanki, ale naprawdę nie mogę się dopatrzeć w Acony żadnych ważniejszych wad. Oczywiście, nie jest to tytuł przełomowy/wybitny/zmieniający życie. Nie. To świetny produkt rozrywkowy – ciepły, puchaty, cudownie odprężający i poprawiający nastrój. Szczerze go polecam.
I tak czytam sobie, chichoczę pod nosem – i ku mojemu zdziwieniu nagle stwierdzam, że ten tytuł podoba mi się. Nie, nie jest to wybitne dzieło, ani nawet dobre – ma masę naiwności i jest koszmarnie przewidywalne (dosłownie – czytałeś jedną yaoię, czytałeś wszystkie), ale jednocześnie sympatyczne. Nikt nikogo nie gwałci, nie ma syndromu sztokholmskiego, ani wściekłych napadów zazdrości. Uke nie jest babą z czymś tam pomiędzy nogami, a seme bezlitosnym brutalem. Więcej – nie znalazł się nawet jeden zazdrosny były, czy psychopatyczny „przeszkadzacz”! A i panowie chwilami zdawali się myśleć (krótko to trwało, bo krótko, ale zawsze).
Tak, to schematyczna, głupiutka, przewidywalna manga – a jednocześnie zapewniła mi sporo frajdy – właśnie przez te swoje wady. Po ciężkich psychicznie, ambitnych tytułach ten okazał się być dobrą odskocznią. Na zasadzie Harleqina przeczytanego po „Zbrodni i Karze”. I tylko z takim nastawieniem polecam.
Na pewno nawiązania do chrześcijaństwa były intrygujące, choć szokujące.
Na pewno był to jeden z tych tytułów, które długo będę pamiętać.
I na pewno, nie polecę tej mangi nikomu.
Świetna rzecz.
Przez to, pierwszy raz w życiu, oceniam mangę tylko za kreskę. Tylko. I daję 8, bo nie mogę przeboleć jedynie jednej kolorowej strony. Gdyby było ich więcej, ocena poszybowałaby na skraj skali. Dla wzrokowców – pozycja obowiązkowa.
Reklama dźwignią handlu
Lubię Murakamiego, od kilku lat co roku mam nadzieję, że wreszcie zdobędzie literackiego Nobla, ale jednocześnie jakoś nie zachwyciły mnie miniaturki zawarte w tym zbiorze. Może dla tego, że nie umiem równie wysoko ocenić podróbki co oryginału (ale nie jestem pewna czy w tym wypadku można mówić o podróbce), a może dla tego, że żadna mnie nie zaskoczyła – w wszystkich błyskawicznie wyłapałam fabularny „twist” (może raczej powinnam użyć określenia – zaskakujący element fabularny). Nie oznacza to, że należy skreślać tą mangę. Jest naprawdę dobra, klimatyczna i wspaniale narysowana (choć samochody w wykonaniu autorki to porażka), ale dla mnie tylko dobra. Nic więcej, ale i nic mniej.
W końcu Murakami może być tylko jeden.
p.s. Na mnie największe wrażenie zrobiło opowiadanie o dwóch braciach, choć z rozmów z koleżankami wynika, że najbardziej podobało się opowiadanie o Azusie.