Manga
Oceny
Ocena recenzenta
4/10postaci: 5/10 | kreska: 6/10 |
fabuła: 3/10 |
Ocena czytelników
Recenzje tomików
Top 10
Wolverine: Snikt!
Tsutomu Niheia podejście do ikony zachodniej popkultury – Wolverine’a. Już on Amerykanom pokaże, jak się robi komiksy.
Recenzja / Opis
Gdzie też dokonaniom Amerykanów do Wspaniałej Japońskiej Sztuki Rysunku i Animacji. Większość ich komiksów poza rozdmuchaną szatą graficzną i dużą ilością przemocy nie ma nic do zaoferowania. Wątłe fabuły, płascy bohaterowie, poprawna politycznie akcja – jeśli jeden z ambitniejszych japońskich twórców (Tsutomu Nihei, konkretyzując) narysował komiks w tej poetyce, w dodatku dla wydawnictwa Marvel, to, poza otrzymaniem kolekcji portretów Benjamina Franklina, z pewnością chciał pokazać, że rzecz można zrobić lepiej. Wyszło jak wyszło.
Déjà vu – gdzieś to już widzieliśmy. Wolverine (którego chyba przedstawiać nie muszę) zostaje porwany z nowojorskiej ulicy przez wysłanniczkę z przyszłości, aby wtedy uratować ludzkość przed armią potworów, zwanych Mandates. Nie da się zaprzeczyć – jest amerykańsko, w szczegółach jednak robi się japońsko. Potwory okazują się stworzonymi przez naukowców, rozkładającymi odpady bakteriami, które osiągnęły samoświadomość. Żyją one w czerwonych sferach, które mogą być zniszczone wyłącznie bronią z metalu adamantium, z którego, jak wiadomo, składa się szkielet Wolverine’a. Zlikwidowanie przez niego całej ich armii nie byłoby zapewne niemożliwe, ale na pewno zbyt czasochłonne, szczęśliwie owe bakterie nie posiadają zdolności rozmnażania, wystarczy więc zabić ich matkę. Zwracam uwagę, że udało mi się opisać fabułę prawie bez sarkazmu. Było to możliwe, ponieważ niewiele się na nią zwraca uwagi, a w praktyce…
… meandry tej epopei byłyby niczym bez napędzającej komiks akcji. Mamy więc dostatek siekania, rąbania, przebijania oraz ostrzeliwania bakterio‑pokrak. Nie mogę narzekać – jatka jest satysfakcjonująca – Mandates występują w wielu odmianach dopasowujących się do tego, jaki autor miał pomysł na walkę, co pozwoliło uczynić potyczki barwnymi i różnorodnymi. Stanowią większość objętości komiksu, więc chwali się to, a że komiks krótki, walki również są krótkie. To dobrze – bardziej rozbudowane starcia wymagałyby nadmiaru uwagi poświęconej na analizę aktualnej sytuacji, uwagi i tak nadwyrężonej próbami zrozumienia fabuły.
Déjà vu – gdzieś już to widzieliśmy. Projekty postaci mianowicie. Przy porównaniu z poprzednimi mangami Niheia przypominają mi się zadania dla dzieci „Znajdź 10 szczegółów, różniących te obrazki”. Okazuje się, że różnic nie ma i dziecko płacze. Można argumentować, że taki był zamysł artystyczny – męczyć dzieci. Można, tyle że była to intencja idąca po linii najmniejszego oporu i kompletnie odbierająca temu komiksowi indywidualność. Jedyną sylwetką ludzką mającą krztynę inwencji jest sam Wolverine. Krztynę, ponieważ to zmodyfikowany Dhomochevsky z mangi Blame! wiadomego autora. Większość typów Mandates również utworzono procedurą Ctrl+C, Ctrl+V w edytorze graficznym. Jestem szczodrobliwym człowiekiem, więc odnajduję w tym stanie pewną zaletę – nowi czytelnicy otrzymują skrót twórczości Niheia. Dla równowagi starzy otrzymują figę z makiem.
Więcej nowego można powiedzieć o ogólnej grafice. Jamais vu bym tego nie nazwał, ale sam fakt wydania tego komiksu w kolorze zmusił Niheia do spenetrowania nowych obszarów. Poszedł on w stronę ekspresjonizmu, całkowicie rezygnując z wierności życiu w kolorowaniu. Efekt, nie powiem, udany, utrzymane w rdzawej kolorystyce krajobrazy urzekają majestatem i melancholią. Walki na ich tle odcinają się przepychem wybuchów i krzykliwością barw elementów Mandates – ogólem wzorowe operowanie klimatem. Widać zręczne użycie komputera, zapewniające złożone efekty oświetlenia i połysku, wręcz można pożałować, że inni mangacy nie decydują się na takie wyzwania. To by sugerowało, że grafika jest bardzo dobra. Nie, jest średnia, ponieważ popsuto rysunek postaci. To dość dziwne, bo jak już wspomniałem, Nihei powinien mieć w tym sporo wprawy. Na wielu kadrach są wyraźnie uproszczone w stosunku do otoczenia, rysowane raz tak, raz siak (co najwyraźniej przejawia się u Wolverine’a, który ma dosłownie „wiele twarzy”). Boli całkowity brak (!) mimiki, który ma uzasadnienie w poprzednich dziełach autora, niemniej nie mówimy teraz o nich. Brzydko się to łączy ze słabością charakterów postaci – ograniczają one wzajemną komunikację do niezbędnego minimum i w sumie wszelkie przejawy swojej osobowości również do takowego. Raz na kilka stron Wolverine rzuci „męskim” zdaniem, to wszystko, na co można liczyć, aby się upewnić, że mamy do czynienia z ludźmi, nie robotami. I znowu – taka konwencja sprawdzała się w poprzednich mangach autora, nie tutaj, nie tutaj…
Nie zdołałem znaleźć powodu, dla którego miałbym się przejmować, co robią bohaterowie i dlaczego. Nie czekałem z wypiekami na twarzy na końcowy zwrot fabuły, który miał jakieś 5°. Po prostu nie mam serca do tej mangi, bo i sam autor go do niej nie miał. Dostarczył porcję popłuczyn po swoich poprzednich tytułach. Można poczytać dla kilku udanych kadrów, wiele więcej tu nie ma.
Technikalia
Rodzaj | |
---|---|
Wydawca (oryginalny): | Marvel Comics |
Wydawca polski: | Waneko |
Autor: | Tsutomu Nihei |
Tłumacz: | Alicja Modrzewska |
Wydania
Tom | Tytuł | Wydawca | Rok |
---|---|---|---|
1 | Tom 1 | Waneko | 10.2016 |