Manga
Deus Vitae
- D`V
- ディーヴァ
Oto dzieło, które charakteryzuje się czymś więcej niż tylko dużymi piersiami i roznegliżowanymi dziewczętami – zostało w nim jeszcze mnóstwo miejsca na sztampę, naiwność i głupotę.
Recenzja / Opis
Czasem, gdy człowiek za dużo naczyta się poważnych, dobrych tytułów, nachodzi go chęć, by sięgnąć po coś, co niekoniecznie musi okazać się dobre – po coś, co najpewniej takie w ogóle nie będzie. Tak oto sięgnąłem po Deus Vitae. Pod pewnym względem nie zawiodłem się, bo dostałem to, co „chciałem”. Oczywiście nie świadczy to na korzyść mangi, która mogła być lepsza, ale nie była. Czemu? To pytanie należy już skierować do autora. Ja tylko odpowiem na pytanie: dlaczego lepszą mangą nie jest.
Jest rok 2068. Ziemia już nie znajduje się w rękach ludzi – ludzi praktycznie nie ma – zginęli od własnego miecza, którym okazała się urodziwa dziewczyna‑android imieniem Leave: sztuczny twór – dzieło superkomputera, zawierającego wiedzę całej ludzkości. Leave miała być biobronią ultymatywną i nią została, choć w inny sposób niż planowano. Jak większość twórców dzieł science‑fiction, także Fujima dobrze wie, że obdarzenie maszyn świadomością prędzej czy później „musi” się skończyć ich buntem. Ludzie nie mieli szans. Na ich miejsce Leave stworzyła rasę androidów, zwaną Selenoidami – powstało społeczeństwo idealne. A przynajmniej takie miało być w założeniu. Pomóc w tym miała jego hierarchiczna struktura – od „boskiej” Leave, przez jej bezpośrednie „dzieci” – zwane Matkami, aż po androidy‑niewolników. I wszystko byłoby dobrze, gdyby gdzieś nie ostała się garstka ludzi, którzy wraz z najniższą klasą Selenoidów zbuntowali się. Wybuchła rebelia…
…i tak oto poznajemy głównego bohatera – młodego buntownika Asha Lamy’ego, który wbrew rozkazom w czasie akcji partyzanckiej zabija wysoką rangą osobistość, w konsekwencji czego zostaje pojmany i uwięziony. Miał zostać stracony, ale ostatecznie postanowiono go wykorzystać – jak się później okazało, było to błędem… Wcześniej jednak, jeszcze w więzieniu, Ash poznaje pewną androidkę imieniem Lemiu. To kluczowa scena w całej mandze. Ale nie martwcie się, to żaden spoiler, bo tak naprawdę dopiero wtedy wszystko się zaczyna – zarazem wszystko, co w tej mandze najgorsze.
Początkowo mamy do czynienia z dość przeciętnym tytułem science‑fiction, który pomimo oklepanych motywów buntu maszyn i zagłady ludzkości roztacza jakąś tam wizję przyszłości – nawet jeśli przedstawioną z pompą i stylizowaną na Genesis. Jednak odważyłbym się powiedzieć, że każdy kolejny pomysł autora poddawał w wątpliwość sens powstania tej mangi. Zacznijmy od „nowej” rasy – Selenoidów. Już nawet nie to, że mają one jakże oryginalną i najwspanialszą ze wszystkich postać – człowieka, bo to dla autora było za mało. Stworzył więc androidki, po które mangi hentai ustawiałyby się w kolejce – bezwstydne i rozpustne, o piersiach nad wyraz bujnych (aż się zastanawiałem, czy autor, nie kpiąc z powiedzenia „czym myśli mężczyzna…”, nie ustanowił w nich prawdziwej siedziby mózgu androidek – ich zachowanie często potwierdzało tę śmiałą teorię). Co ciekawe – nie mają one narządów rodnych (nie żebym specjalnie podpatrywał, po prostu nie sposób nie zauważyć), ale nie znaczy to wcale, że zrezygnowały z przyjemności uprzedmiotowianego seksu. A jak one to robią? Ot – podłączają się z „kochankiem” specjalną aparaturą opatrzoną czujnikami (mocowanymi na ciele – tak, tam też) i uprawiają wirtualny seks. I to już nawet nie jest brak pomysłowości, ani nie głupota – to tylko i wyłącznie tani fanserwis. Tak, nie znoszę fanserwisu, jeśli jest on celem samym w sobie i niczym więcej, a w Deus Vitae mamy właśnie z takim przypadkiem do czynienia. Techniczne możliwości ukazanego świata dają setki sposobów na dostarczanie przyjemności bez tej całej otoczki. Chyba nigdy nie zrozumiem, po co uprawiać wirtualny seks, skoro dla nowej, sztucznej rasy nie ma on ani sensu, ani wartości sentymentalnej, a jest kłopotliwy (ze względu na konieczność stosowania urządzeń) i nieefektywny w dawaniu przyjemności. Seks dla Selenoidów jest tak ważny, że stał się także elementem wszelkiego rodzaju „sprawdzianów”, czy też prób, z którymi seks ma akurat tyle wspólnego, co ja z eugleną zieloną. Z mojego punktu widzenia nagość i seks są tu całkowicie zbędne (nic nie wnoszą do tytułu), a nawet szkodliwe, bo gdy się pojawiają, zastępują wszystko inne. Jak widać, można ukazać seks tak, jak to zrobił Frank Herbert w Diunie, a można też tak, jak robi pornograficzne s‑f, do którego Deus Vitae wcale tak daleko nie brakuje. A uratowało się tylko tym, że podążyło w stronę…
…w której z przerażeniem ujrzałem wbijające mnie w ziemię podobieństwo do Czarodziejki z Księżyca. Bez obrazy dla wielbicielek klasyki, ale tutaj mamy „poważny” tytuł seinen, a nie romantyczne shoujo z supermocami w tle. A to, że „romantyczne” i „supermoce” do recenzowanego tytułu także pasują? Cóż… Jak już wspominałem, całą mangę odmienia pojawienie się Lemiu, na którą wystarczy rzucić okiem, by wiedzieć, iż będzie ona (obok Asha) grać pierwsze skrzypce. Być może jestem nieco szowinistyczny, ale od początku wiedziałem, że taka słodka idiotka na tych skrzypcach grać nie będzie umiała. Miałem rację – instrumentu wprawdzie nie połamała, ale, grając takie karykatury ze śmiertelną powagą i dogłębnym przekonaniem, doprowadzała mnie do salw śmiechu. Niestety, nie chcąc ewentualnym czytelnikom psuć niewątpliwej, a jedynej, frajdy, jaką ta manga daje, nie mogę więcej zdradzić.
Właśnie w tym aspekcie Deus Vitae wprawia mnie w duży kłopot – co napisać, żeby nie było to spoilerem. Wbrew pozorom nie jest to takie łatwe zadanie, gdyż ku „wielkiemu” finałowi od momentu pojawienia się Lemiu zmierzają wszystkie drogi. Leave, rządy Selenoidów, rebelia uciskanych i resztek ludzi, walki, Ash obdarzony supermocą (w założeniu: superbronią, ale w tym przypadku to żadna różnica), Lemiu, ich wzajemne spotkanie… Manga operuje schematami zapożyczanymi na lewo i prawo, bez większego zastanowienia, i tak samo chaotycznie posklejanymi – tu sztampa z shoujo, tam walki rodem z „hitowych” shounenów, obok bezmyślne ecchi i puste prawie-hentai – a to wszystko w niespecjalnie apetycznej papce science‑fiction.
W takim towarzystwie postaci wręcz nie mogą się wyróżniać – i się nie wyróżniają. Ash Lamy, tajemniczy, zamknięty w sobie, choć pewny siebie. Syn „ojca rebelii”, spragniony zemsty. Aczkolwiek nie jest on „czystym” człowiekiem, o czym świadczy broń, której używa – jest ona jakby indukowana z jego ciała pod wpływem woli. Niestety walki z jego udziałem (czyli praktycznie wszystkie, jakie oglądamy) są kolejną kopią widzianych dziesiątki razy. Jako ten „dobry” zwycięża pomimo tego, że przeciwnik ma przewagę (jeśli jest silny, bo jeśli nie, to od razu ginie cały pluton). Na kolejnych stronach widzimy jego walkę z własną słabością, która pcha go dalej, ku „szczytom”. Postać to, w moich oczach, byle jaka – miał być młodym gniewnym twardzielem, do którego wzdychać będą słodkie idiotki, i mniej więcej tak wygląda. Skłamałbym, gdybym powiedział, że choć na chwilę wydał się intrygującą postacią, co jednak nie oznacza, że autor nie mógł lepiej wykorzystać potencjału – nic, że lichego – jaki mu przypisał.
Przeciwieństwem gniewnego Asha jest „przesłodka” Lemiu, której ulubioną czynnością jest przybieranie pozycji zagrożonego, bezbronnego i niewinnego dziewczęcia o wyrazie twarzy mającym mówić w półlęku, półzdziwieniu „Ojej!” lub, dla odmiany, „Och!”. Do końca pozostała dla mnie nieprzenikniona w jednej kwestii – czy jej naiwność wynika z głupoty, czy też raczej to głupota z naiwności. Być może moja pamięć już mocno szwankuje, ale wrażenie, że przypomina ona główną bohaterkę Czarodziejki z Księżyca, wraz z lekturą mangi, było coraz wyraźniejsze – nawet wyglądem się z nią kojarzyła. Nie zdradzając za dużo powiem tylko, że w jej historii przewinie się tajemnicze pochodzenie, Księżyc, walka o miłość, a nawet przemiana – prawie jak z przywoływanego tytułu shoujo. Traktowanie tego wszystkiego na poważnie, tak, jak próbuje to robić Deus Vitae, nie powinno autorowi nawet przez myśl przejść. Jak widać – przeszło, czego efektem było pewne zażenowanie lekturą oraz niespodziewane ataki śmiechu w co głupszych momentach. Zwieńczeniem niechcianego komizmu został „wielki” finał. I bukiet stokrotek dla każdego, kto zdoła przez niego przebrnąć niewzruszony (bynajmniej nie z powodu jego dramaturgii). O pozostałych postaciach, przewijających się przez karty mangi, nawet nie będę wspominał, gdyż, po niedługim zastanowieniu, stwierdzam, że nie warto.
Rysunek to najlepszy aspekt mangi, co jednak nie jest żadnym wyczynem. I to pomimo tego, że nie wykracza on poza zwykłą przeciętność. Zresztą, szczerze mówiąc, nie podoba mi się kreska Fujimy, ze szczególnym uwzględnieniem rysunku postaci. Bohaterowie są brzydcy z twarzy – często źle dobrane proporcje, krzywo umieszczone oczy, nie najlepsze cieniowanie (poza cieniowaniem oczu Asha Lamy’ego). Zdecydowanie najlepiej (co nie znaczy, że rewelacyjnie) wychodzi autorowi rysowanie kobiecego korpusu i wszystkiego, co się na nim znajduje – zgrabne figury, zaokrąglone biodra, wyraziste, choć „dziwne” piersi i jędrna pupa. Prawie do perfekcji doprowadzona została sztuka rysowania przykrótkich wdzianek, dzięki czemu nawet wiatr lub nachylenie się tak ubranej nie jest potrzebne, by zobaczyć gołe pośladki. I to niejedne, bo roznegliżowanych androidek jest pod dostatkiem. Gdy oglądałem kolejne takie strony, przypomniało mi się jedno z „dziesięciu przykazań Lema” dotyczących lektur science‑fiction, których należy unikać: „Występujące postaci nawzajem podziwiają u siebie cechy umysłowe wyzbyte pokrycia w tekście”, z tym, że w Deus Vitae to cechy cielesne nie mają pokrycia (cechy umysłowe autor, na szczęście, bezpiecznie przemilczał) – dziwnie się musi czuć czytelnik, którego bohater usiłuje przekonać, że oglądana postać jest najpiękniejsza z pięknych, podczas gdy on choćby kilka stron wcześniej widział kilka co najmniej tak samo „ładnych”. Jedno trzeba jednak oddać – Fujima ma zadatki na twórcę ecchi. Komplement? Zależy dla kogo. Poza nagimi postaciami przyzwoicie wypadają też sceny walki, w sensie oddania dynamiki akcji. Wcale nie gorzej przedstawia się tło, które, poza tym, że jest, pozwala czasem odsapnąć od męczących wzrok twarzy postaci.
Deus Vitae jest jednym z pierwszych dzieł Fujimy, wybitnie nieudanym. Na szczęście, widocznie dostrzegając liczne słabości tej mangi, przeniósł się on na grunt dalece dla siebie bezpieczniejszy – shounenów z licznymi elementami ecchi (choć jego przygoda z gatunkiem hentai także wcale mnie nie dziwi). Myślę, że tam autor potrafił się spełnić „twórczo”. Natomiast Deus Vitae pozostaje mi uznać za wypadek podczas poszukiwań niszy twórczej. Nie polecam tej mangi nikomu, kto wymaga czegoś choć odrobinę ambitnego i ciekawego. Nie polecam miłośnikom akcji, bo jest jej za mało, miłośnicy przygody i romansu znaleźć mogą mnóstwo lepszych tytułów, interesujących dzieł science‑fiction także powstało wiele. Więc kto mógłby się zainteresować? Hmm… Na myśl przychodzą mi tylko osoby mające ochotę popatrzeć na sporej wielkości piersi i nagie dziewczęta w skromnych (lub nie) pozach. Aczkolwiek nawet im radziłbym pominąć czytanie i po prostu skupić się na oglądaniu rzeczonych obrazków.
Technikalia
Rodzaj | |
---|---|
Wydawca (oryginalny): | Kodansha |
Autor: | Takuya Fujima |