Usagi Yojimbo
Recenzja
Czytelnika, który zwrócił uwagę na daty wydań Usagi Yojimbo zdziwi może, że recenzowanie tej serii zaczynam od tomu szóstego, a nie od chronologicznie pierwszego, jakim są Cienie śmierci, wydane przez Egmont w marcu 2002 r. Związane jest to z dosyć skomplikowaną sytuacją prawną serii, do której prawa zakupiło dwóch wydawców – nieistniejące już wydawnictwo Mandragora oraz Egmont. Efekt był taki, że jako pierwszy wydany został w Polsce tom dziewiąty, a właściwy tom pierwszy wydany został jako szósty w kolejności.
Dla osoby przyzwyczajonej do dojrzałej już kreski, z jaką można zapoznać się w Cieniach śmierci czy Porach roku, spotkanie z dosyć „surowym” Stanem Sakai zapewne nie było zbyt przyjemne. W porównaniu z późniejszymi pracami tego autora, Ronin sprawia wrażenie wykonanego w konwencji super‑deformed. Odpowiedzialne są za to ogromne, często większe od tułowia głowy, krępe, przysadziste sylwetki, ale także dosyć osobliwa, a bogata mimika postaci. Sam autor w wywiadzie opublikowanym niedawno w albumie Yokai przyznał, że początkowo proporcje fizyczne bohaterów były zupełnie inne, a Usagi rysowany jest jako wyższy. Zmienił się również sposób kadrowania – więcej jest zbliżeń, kadry są niekiedy przeładowane i niemal nie sposób zorientować się, co właściwie przedstawiają (vide środkowe kadry na str. 52.).
Fabularnie Ronin składa się z dziesięciu krótkich (całość liczy ledwie 127 stron) opowieści, w czym znowu różni się od późniejszych tomów. Niestety, nie można powiedzieć, aby dobrze się je czytało; jako tako bronią się tylko te bardziej humorystyczne (Spokojny posiłek i obie części Łowcy nagród). Na tym etapie Stan Sakai jeszcze nie bardzo radził sobie z przedstawianiem poważniejszych historii, które rażą skrótowością fabuły i koncentracją na walce. A trzeba powiedzieć że fabuła Ronina jest bardzo istotna i bez jej znajomości trudno będzie później zrozumieć, co właściwie wiąże bohaterów cyklu. Poznajemy m.in. początek przyjaźni między głównym bohaterem a panem Noriyukim – przywódcą klanu Geishu, przedstawiony zostaje romantyczny trójkąt pomiędzy Usagim, Kenichim i Mariko, dowiadujemy się też, w jaki sposób nawiązała się współpraca między Usagim a Genem. Pierwszy, i jak dotąd ostatni raz, pojawia się główny (acz na podobieństwo Saurona zakulisowy) antagonista bohatera, czyli pan Hikiji.
Wydanie Mandragory stoi na dosyć wysokim jak na owe czasy poziomie, wyższym niż współcześnie wydawane mangi; można zwrócić uwagę na wyraźny druk i dobrej jakości papier, z czym do dzisiaj bywają problemy. Cieszą też takie drobiazgi, jak ponumerowanie wszystkich stron i zachowanie marginesów, przez co nie trzeba tomiku rozginać dla doczytania treści. W zasadzie, nie znając oryginału, nie mogę mieć również zastrzeżeń do tłumaczenia, przyznam jednak, że pod tym względem wolę wydania Egmontu, w których szczególnie dialogi czyta się płynniej. Możliwe jednak, że winę ponosi tu nie tłumacz, a autor, mający jeszcze problemy ze sprawnym konstruowaniem dialogów.
Ze względu na wyraźnie widoczną, jeszcze surową kreskę i mimo wszystko niezbyt zajmującą fabułę, Ronin wydaje się pozycją bardziej dla fana serii lub komiksu w ogóle, aniżeli zwykłego czytelnika. Owszem, przeczytać można, a jeżeli chce się znać pełny kontekst wydarzeń przedstawionych w późniejszych tomach, nawet trzeba. Z drugiej strony, sam kupowałem Usagiego na raty, poczynając od tomów wydanych po 2005 r., i nie odczuwałem żadnego dyskomfortu w związku z brakiem wiedzy dotyczącej przeszłych wydarzeń.