Dr. Slump
Recenzja
Zawsze gdy biorę do ręki ostatni tomik jakiejś mangi, czuję lekkie, nieco smutne „O, to już?”. Nawet jeśli dotyczy to mang, w przypadku których pasowałoby bardziej: „Ufff, nareszcie”, ta nostalgiczna aura zawsze się pojawia. W przypadku Dr. Slump nie było inaczej, choć pamiętajmy, że mówimy o komiksie, którego pierwszy tom wyszedł u nas w 1999 roku. Biorąc pod uwagę, że w Japonii manga ta wychodziła przez cztery lata, można by rzec, iż u nas jej wydawanie trwało cztery razy dłużej. Oczywiście teza ta, choć efektowna, będzie ciut naciągana, bo należy doliczyć niemal dziesięcioletnią przerwę w latach 2004‑2013.
Jak pamiętacie, tomik trzydziesty piąty kończył się urwaną historią o nowym policjancie w Pingwinówku, który radykalnymi środkami postanowił zaprowadzić tam prawo i sprawiedliwość. Spodziewałem się, że to właśnie zwieńczenie tej opowieści będzie zarazem grande finale całej mangi, a tu niespodzianka – okazało się, że autor domknął ją już w pierwszym rozdziale. A co z resztą tomu?
Większość zajmuje „duża” opowieść pod tytułem Drugie Grand Prix Pingwinówka. Akira Toriyama bezwstydnie przyznaje, że nie miał już pomysłu na coś oryginalnego, dlatego powtórzył patent z wyścigami, ale zmienił pojazdy z samochodów na swoje ukochane motocykle. No, powiedzmy, bo w praktyce tylko część startujących tu maszyn ma z motocyklami cokolwiek wspólnego. W wyścigu biorą udział wszyscy ważniejsi bohaterowie mangi, od tych znanych z pierwszych tomów po najnowszych – vide Chłopak na Motorze czy Czarek Czarujec. W tym gronie jedyną zupełnie nową postacią jest Diehard Klocensztolc, zawodowy rajdowiec, którego przekonanie o własnych umiejętnościach zostanie brutalnie skonfrontowane z niezwykłymi umiejętnościami mieszkańców Pingwinówka.
Po takim wprowadzeniu ciut bałem się, że cała opowiastka trącić będzie myszką, tymczasem widać, że Toriyama najlepiej bawi się, gdy rysuje to, co lubi. Fajnym elementem jest początek, kiedy autor zaprasza współpracowników oraz czytelników do obstawiania wyniku wyścigu. Detal, ale dodający całości nieco dramatyzmu i sprawiający, że czytelnik sam kibicuje określonym postaciom. Poza tym cała ta wyścigowa opowieść została napisana z nerwem i emocjami. Oczywiście wypełniona jest po brzegi typowym dla tej mangi, absurdalnym humorem, ale nie zmienia to w niczym faktu, że chwilami czyta się ją jak normalną, dobrą mangę sportową. Tu właśnie widać, jak utalentowanym autorem jest Akira Toriyama.
Wrzucony na sam koniec Mechanizm ostateczny to miniaturka stworzona zapewne po to, aby w centralnym miejscu ostatniego rozdziału mangi umieścić jej tytułowego bohatera – bo nad słowem „głównego” już bym się zastanowił, gdyż przez większość mangi rola ta przypadała jednak Aralce. Z drugiej strony, Dr. Slump jest jedną z tych mang, o których najbezpieczniej jest powiedzieć, że mają po prostu bohatera zbiorowego w osobach mieszkańców Pingwinkówka – na co poniekąd wskazuje sam autor, umieszczając ich wszystkich na ostatniej stronie mangi.
Szkoda trochę, że akurat w ostatnim tomie trafiły się dwa babole. Jeden to za bardzo przesunięty tekst na stronie 75, którego kawałek wychodzi poza ramkę, a drugi to literówka na stronie 42 – „Dopingujemy wybranym”, podczas gdy powinno być „dopingujemy wybranych”. Dr. Slump miał dotąd szczęście do unikania takich wpadek, ale jak widać, nic nie trwa wiecznie. Cóż, czas żegnać się z Pingwinówkiem, zaś fanom dawno urwanych serii pozostaje przygotować się na kolejny powrót do przeszłości – jak zapowiada wydawca, niebawem mają do nas powrócić bohaterki Oh! My Goddess!.