Fullmetal Alchemist
Recenzja
W końcu następuje finał walki z Pridem. Trwała tyle, że w międzyczasie dałoby się przeprowadzić mały konflikt zbrojny. I faktycznie – pułkownikowi Mustangowi się to udaje. Koniec potyczki ma bezpośredni związek z wejściem na scenę van Hohenheima – chyba wszyscy czekali, aby się dowiedzieć, na ile niedorzeczną siłą bojową dysponuje. Równolegle do uspokojenia sytuacji na peryferiach rośnie zamieszanie w stolicy – pal licho Mustanga, ku mojemu ukontentowaniu generał Armstrong znudziła się zabawą w polityczne niuanse, na co również liczyłem od dłuższego czasu. Jako że premierowy występ zalicza też Nieśmiertelna Armia, hasło „długo na to czekaliśmy” ogłaszam dewizą tego tomu. Choć nie nastawiajcie się na zbyt wiele, osobiście jestem rozczarowany, że Nieśmiertelni funkcjonują jako mięso armatnie. Ciekawsze są występy homunculusów – jest na co popatrzeć. Natomiast ostatnie strony… zapomnijcie resztę, na to spotkanie czekaliśmy już od 10 tomów!
Refleksja ogólna jest jednoznaczna – tylu rzeczy się już doczekaliśmy, że niewiele pozostało rzeczy oczekiwanych. To wyraźny początek końca Fullmetal Alchemista, i o ile Hiromu Arakawa nie wygnie fabuły w butelkę Kleina, grande finale jest już blisko. Kolejne wątki są konsekwentnie zamykane, a napływ nowych nie wyrównuje bilansu – Fullmetal zwija sztandary.
W temacie wizualiów za dużo do komentowania nie ma, tom 22 kontynuuje wysoki poziom tomu 21, 20, 19, …, nie wprowadzając niestety pożądanych przeze mnie nowinek. Specjalne pochwały za okładkę, która odebrała miano najładniejszej okładki Fullmetala okładce tomu 13. Uzasadnienie werdyktu: ujmujący delikatny styl, delikatność kreski i szczegółowość.
Tym razem pogaduchy bohaterów pozbawione są intelektualnych ekscesów, toteż tłumacz nie miał okazji się popisać. Wypowiedzi Olivier Armstrong tradycyjnie nasycone są jej swoistym podejściem do świata, ale i reszta dialogów jest naturalna i dopasowana do sytuacji, choć już bez fajerwerków.
Na ostatnich stronach zwyczajowe paski i ponownie podobwolutowe bonusy. Arakawa nie przestaje mnie zaskakiwać – w tym tomie miałem „przyjemność” podziwiać jedną z najbardziej patetycznych scen dotychczas, zaglądam na koniec tomu, a tam Arakawa bezlitośnie się z tego momentu wyśmiewa. Świadomość shounenowych ograniczeń sposobem na ich twórczą reinterpretację? Możliwe, autorka kilka razy już udowodniła, że potrafi schematy nie tylko wyśmiewać, ale i zgrabnie obchodzić, nie tracąc dynamizmu opowiadania historii.