Fullmetal Alchemist
Recenzja
Okładka trafnie oddaje specyfikę tego tomu – jest tłoczno. Pominięcie którejkolwiek z ważniejszych postaci serii w finale, to gwarancja gniewu fandomu, końcowa walka czerpie więc garściami z historycznego szturmu na Bastylię (rolę Bastylii pełni tutaj Ojciec). Na szczęście nie czuje się, aby ktoś był wepchnięty na siłę – każdy ma swoje, mniejsze lub większe, miejsce w planie obalenia Złego. W końcu dowiadujemy się, jaki ten plan właściwie był. Nie zdradzając zbyt dużo… był wieloetapowy. Z tym wiąże się największa wada tego tomu – bohaterowie stoją i wyjaśniają. Zazwyczaj mamy do czynienia z sytuacją, kiedy główny zły z szalonym błyskiem w oku tłumaczy wszystkim zawiłości swojego planu, tylko po to, aby zostać po chwili uśmiercony. Tutaj odwrotnie – to siły dobra czują silny przymus wyjawienia, w jaki sposób go wykończą. Trochę to razi, byłoby lepiej, gdyby wyjaśnienia były bardziej rozłożone w czasie.
Ze względu na moment akcji większość postaci nie rusza się w trakcie tego tomu o więcej niż 20 metrów, co usprawiedliwiałoby monotonność tła. „By”, ponieważ tła nie ma. Możemy cieszyć oczy białą pustką, szarą pustką bądź kreskowaną pustką. Wiem, że to powszechna praktyka, wiem, że Arakawie też się to zdarzało, chodzi o natężenie. Poza tym na oprawę nie sposób narzekać, mimo statyczności miejsca akcja jest ukazana dynamicznie, a finał pojedynku Wratha ze Scarem to więcej niż godne starcie tych dwóch rzeźników. Większość pozostałej walki to starcie grupowe, gdzie kamera nadspodziewanie sprawnie lawiruje między postaciami i zarządza akcją.
Język postaci trochę spoważniał – w końcu rzeczy dzieją się bardzo serio, a Ojciec, w przeciwieństwie do homunculusów, nie jest skłonny do wymiany ciętych ripost. Szkoda, w poprzednich tomach przyjemnie wzbogacały akcję, a tutaj posucha, choć oczywiście to nie wina tłumacza, bardziej konwencji tomu. Wydanie jest tak standardowe, jak tylko być może, z dołączonymi na tyłach paskami i obrazkami podobwolutowymi. Ich lektura utwierdza w tym, co wiedziałem już wcześniej – nie dość, że Arakawa łamie sporo shounenowych schematów, to do tych, których się trzyma, ma zdrowy dystans. I dobrze, branie tej konwencji ze śmiertelną powagą to prosta droga do pompatyczności.
Koniec końców (lektury), tom pozostawia niedosyt. Jedyny znaczący zwrot akcji jest zaserwowany niemal na początku, reszta fabuły sprawia wrażenie zamykania wątków. Zamykania sycącego, ale liczę na wielką bombę w ostatnim tomie.