Fullmetal Alchemist
Recenzja
Opis tomiku rozpocznę niczym J.K Rowling zapowiedź jednego z tomów Harry’ego Pottera – ktoś zginie… I to niejeden ktoś. Tym samym ubywa charakternych postaci, co wywołuje u mnie łzę sentymentu, ale i niepokój – uczestnicy wydarzeń są siłą tej mangi, bez tych ciekawszych… zobaczymy. Poza likwidowaniem obsady tomik zajmuje się praktycznie wyłącznie młócką z homunkulusami, przerywaną uśmiercaniem Nieśmiertelnej Armii. Naiwnością było sądzić, że na dłużej odpoczniemy od Pride’a, ciekawe, że o ile wcześniej, nazwijmy to „połączone siły dobra” ledwo sobie z nim radziły, teraz sam Al wyposażony w kamień filozoficzny nieźle sobie poczyna. Pojedynek nr 2 to oczywiście Sloth kontra rodzeństwo Armstrongów, choć dla mnie większą atrakcją był toczący się równolegle pojedynek słowny Alex vs. Olivier Armstrong. Pojedynek ostatni ma związek z początkiem infiltracji lochów Ojca pod centralą, i jako że niezajętych homunkulusów pozostało sztuk dwa, pozostawię kwestię personaliów domysłom.
Cieszy, nawet mocno cieszy spora część poświęcona psychice Mustanga. Wcześniej nie porażał on głębią charakteru, tutaj pokazana zostaje jego mroczniejsza strona. Motyw pożerającej duszę zemsty nie porusza oryginalnością, nie porusza też wykonaniem, mogę więc podsumować, że wcale nie porusza. Nie musi jednak poruszać, aby cieszyć – dobrze sprawdza się w przełamywaniu monotonii walk i budowaniu mrocznego charakteru, coraz mocniej zaznaczającego się w serii.
Przy treści ograniczającej się do kolejnych potyczek, na tym skupia się i grafika. Pozwolę sobie na truizm – Arakawa sceny walk rysować potrafi. Te, mimo iż prowadzone przy użyciu magicznej w zastosowaniach alchemii, są bardzo fizyczne – szczególnie Sloth i Armstrongowie stosują taktykę „kto kogo przetrzyma”, sprawiającą, że w końcowych fazach pojedynków ich uczestnicy wyglądają jak kotlety mięsne (przy udziale Mustanga nawet smażone), co jest przedstawione z wielką czułością i szczegółowością. Reszta tomu to solidne rzemiosło, niewywołujące opadu szczęki ani grymasu zażenowania.
Paweł Dybała przy tłumaczeniu jak zwykle bardzo pilnował, aby język mangi był potoczny i swobodny. Zacząłem się zastanawiać, czy momentami nie przesadza, osiągając poziom potoczności nieosiągany w realnych sytuacjach. Powiedzcie, kto umiera ze słowami „Pa pa” na ustach? „Żegnajcie” lub „Do widzenia”, brzmiące bardziej formalnie, byłyby bardziej na miejscu. Wszyscy są tutaj w rozmowie ze wszystkimi obcesowi, ignorując wszelkie hierarchie – generał Graman swobodnie żartuje sobie wśród podkomendnych, co dałoby się uzasadnić charakterem, gdyby nie to, że w armii to najwyraźniej powszechny zwyczaj, bracia Elric również nie liczą się z kimkolwiek. Język neutralny i formalny też potrafi być ciekawy i dynamiczny, o czym tłumacz trochę zapomina. Niemniej skala zarzutów nie jest duża, a pomysłowe metafory i konstrukcje językowe nadrabiają te braki.
Na końcu tomiku tym razem wyjątkowo ubogo. Zamiast pasków (ostał się jeden) i zabawnych rysunków można sobie poczytać ośmiostronny „Prolog do gry na Wii «Fullmetal Alchemist: Akatsuki no Ouji – Książę Brzasku»”. Tak, to przerośnięta reklama, i to o treści równie nudnej jak tytuł – tytułowy Książę przyjeżdża do Centrali i wszyscy wydają się zainteresowani. Zainteresowany ma stać się i gracz, co niezbyt się udaje. Drogi wydawco, chroń lasy – nie drukuj takich rzeczy.
Niemiłą niespodzianką jest wzrost ceny, ale co począć – człowiek dawno uzależniony i jedyne, co pozostaje, to dalej kupować coraz droższe działki.