Fullmetal Alchemist
Recenzja
„Nie będzie niczego”. (Krzysztof Kononowicz)
To prawda, nie będzie. Żal po utracie Alchemika jest, chyba nie tylko przeze mnie, boleśnie odczuwany. Pozostało cieszyć się tym, co pozostało, a pozostało całkiem smaczne danie. Wszystkie wątki zamknięto jak trzeba i każdy z bohaterów dostał ilość „czasu antenowego” odpowiednio odzwierciedlającą zasługi. Oczywiście jest ckliwie, rzesza fanów poszczególnych postaci nie wybaczyłaby przecież braku końcowych Wyznań z Głębi Duszy (szczególnie amatorzy yaoi z udziałem Greeda mają powody do zadowolenia), aczkolwiek ckliwość jest w stopniu, który moje męskie serce jest w stanie znieść i na szczęście zostaje rozrzedzona dawką arakawowego realizmu. Jestem nieco zawiedziony, że w całym tym górnolotnym klimacie ominięto część trudnych tematów, jak odpowiedzialność za zbrodnie w Ishvarze. Prawda, że było o tym wcześniej.
Rozsądne rozdzielenie stron między postaci to jedna sprawa, a fakt, że ogółem sporo ich w tym tomie napchano, druga. Po chwilowym zastanowieniu ponad połowę można by wyrzuć bez szkody dla fabuły. Nie jest to jednak od razu punkt do krytyki (jestem fabularnym dogmatykiem, a nie faszystą), ponieważ mimo niewielkiej roli wszyscy zachowują swój charakter i nie sprawiają wrażenia, jakby krzątali się bez sensu. Najmniej barwnie wypada chyba Ojciec. W sumie zamysłem było, że całą swoją pasję i uczucie wlał on w potomne homunculusy, a sam pozostał pustą skorupą… ale to nie zmienia faktu, że żywszych uczuć nie budzi. Nic to, inni nadrabiają, w tym tomie braciszkowie szczególnie, rzucając szpanerskie teksty samym bogom przed oblicze.
Wiadomo, że każdy mangaka chce się popisać ostatnim tomem, tutaj w dodatku serii, która była ogromnym sukcesem. Również Arakawa postanowiła się nie rozdrabniać – całostronicowych kadrów jest tu wyjątkowe bogactwo, a zrobione dobrze, że aż strach. Teł mogłoby być nieco więcej, ale dopracowanie pierwszego planu odwraca uwagę od takich szczegółów. Ruch postaci, mimika (jeśli tylko widoczna jest zza zaschniętej krwi), wszystko na najwyższym poziomie.
Nie jestem pewien, gdzie właściwie kończy się cały Fullmetal. Jest zakończenie, potem epilog, epilog epilogu, porcja żartów Arakawy i coś w rodzaju poprzednika epilogu. Nie wiem, co z tego należy traktować jako część głównej akcji, a co jako dodatek, ale to dość akademickie rozważania, ważne, że każdemu aż taka ilość pożegnania z czytelnikami powinna wystarczyć. Oby nikt nie zrobił filmowej kontynuacji…
Prywata: Hiromu Arakawie biję pokłony za 27 tomów świetnej zabawy. Bardziej lokalnie – JPF‑owi składam podziękowania za śliczne wydanie i wotum nieufności za przestrzeganie terminów.