Fullmetal Alchemist
Recenzja
Wojna w Ishvarze. Ta krótka fraza niemal w pełni podsumowuje tematykę tomu 15. Sporo się wcześniej nasłuchaliśmy o mających wtedy miejsce okropieństwach. Niniejszym okropieństwa zostały zilustrowane. Powinno więc być poruszająco, zastanawiałem się dlaczego nie było. Najlepszym wyjaśnieniem wydaje mi się inna strefa kulturowa, w której żyje pani Arakawa. Jej naród odegrał, nazwijmy to, „inną rolę” podczas II wojny światowej, więc dla jego mieszkańców może być mniej oczywiste, że konflikty zbrojne to mniej lub bardziej zorganizowane masakry, niż dla obywateli kraju, który stracił wtedy jedną piątą populacji. W żadnym wypadku nie mam jej za złe, że o tym przypomina (nigdy za mało), ale kiedy kolejni bohaterowie ze wstrząsem i rezygnacją przyjmują tę prostą prawdę, nie pozostaje mi nic innego, jak powtórzyć za Kimbleyem „A czegoście się spodziewali?”. Właśnie – Kimbley, w końcu dostaliśmy więcej czasu dla czołowego fullmetalowego psychopaty. Uściślając, moja diagnoza to socjopatia z elementami piromanii. Oba w pełni uświadomione, co nadaje tej postaci niespodziewanej głębi. Szkoda, że na nim się kończy, a reszta uczestników mówi rzeczy, które już znamy, lub banały.
Fabuła nie wychodzi poza opisywanie dość zwietrzałego tła wydarzeń głównego wątku. Wcześniej radziliśmy sobie bez tego tła całkiem dobrze, a w mojej opinii później również by tak było. Tak ja również byłem ciekaw, skąd na przykład wzięła się ręka Scara, odpowiedni wątek to wyjaśnia, tyle że niewiele z tego wynika dla dalszej akcji. Podobnie jest z fragmentem o rodzicach Winry, perypetiach Mustanga itd. Już wolę dodatki, gdzie pani Arakawa komiksem odpowiada na najciekawsze pytania czytelników, wyjaśniając kilka intrygujących ich spraw. Paski i podobwolutowe obrazki również są, a jakże. Zasoby autoironii autorki wydają się nieograniczone.