Fullmetal Alchemist
Recenzja
Ferie zimowe! Al i Ed na sankach! Może nie do końca relacjonuję fakty, ale coś jest na rzeczy, w sensie – pada śnieg i bohaterowie nie robią nic konstruktywnego. Po przydługiej retrospekcji, jaką był poprzedni tom, chciałoby się aby fabuła ruszyła z kopyta. Pani Arakawa oparła się tej pokusie, większość zawartości tomu poświęcając krzątaninie bohaterów, niebudzącej większych emocji. Jedynym źródłem napięcia jest prowadzony przez Kimbleya pościg za Scarem. To pojedynek dwóch nie tylko silnych wojowników, ale też osobowości. Im więcej Kimbleya, tym lepiej, a ten tom dodatkowo to potwierdza. Pod koniec robi się ciekawiej wraz z wprowadzeniem załogi fortu Briggs: dużo nowych postaci, interesujących zarówno pod względem designu charakterów, jak i sylwetek. Chwała za to, stara ekipa zaczynała być już z wolna nużąca. Natychmiast nową gwiazdą została generał Armstrong, istne wcielenie motywu silnej kobiety. Poziom jej woli deformuje pobliską czasoprzestrzeń, tak że człowiek denerwuje się, czy nie nastąpi pęknięcie i bohaterowie nie zostaną zassani do innego wymiaru.
Pod względem graficznym nie ma tutaj wielu okazji do popisowych kadrów, ze względu na akcję (czy raczej jej brak). Niemniej postacie, szczególnie nowe, narysowane w sposób przemyślany i dokładny. Odnoszę wrażenie, że pani Arakawa bardzo lubi rysować doktora Knoxa, zawsze przedstawianego wyjątkowo szczegółowo, w bardziej niż reszta realistycznym stylu.
W temacie dodatków niewiele. Dwa obrazki podobwolutowe i trzy paski. Śmieszne jak zwykle, ale chciałoby się więcej. W temacie wydania z kolei zupełnie, zupełnie nic. Narzekać jednak zawsze można. Najnowsze tomy wyglądają identycznie jak tom pierwszy, ciągle dwie pierwsze (od dawna zbędne) strony z sylwetkami bohaterów mają nagłówki po angielsku, ciągle widnieją tam mocno już przeterminowane wizerunki postaci z pierwszych tomów. Sprawy licencyjne? Nieróbstwo? Nieważne, niech coś z tym zrobią.