One-Punch Man
Recenzja
We wszelakich tworach popkultury, gdy tylko Ziemi grozi zagłada, zawsze znajduje się bohater lub bohaterowie, którzy skłonni są zrobić wszystko, by zażegnać niebezpieczeństwo. Przy okazji dokonują miłosnych podbojów, wygłaszają dowcipne komentarze i odnajdują prawdziwych siebie. Rzeczywistość jest jednak o wiele bardziej skomplikowana. Po wyczerpującej batalii z kosmitami wypadałoby przecież ugotować obiad, pozmywać i wstawić pranie. Jeśli do tego tak niefortunnie się składa, że wróg zaatakuje, kiedy akurat planowało się wyrzucić śmieci, nie można przecież zostawić worka w przedpokoju na kilka godzin. Nawet najwięksi herosi nie mają łatwo w codziennym życiu (chyba że niczym Bruce Wayne mają lokaja od spraw przyziemnych), ale o dziwo ten aspekt nie był dotąd zbyt często naświetlany. One‑Punch Man przełamuje schematy i pokazuje „prawdę” z przymrużeniem oka. Saitama, który pokonuje wszystkich przeciwników zaledwie jednym ciosem, staje w obliczu kryzysu motywacyjnego i z braku wyzwań popada w chorobliwą monotonię. Dopiero pojawienie się kogoś pragnącego zostać jego uczniem nadaje nudnej rzeczywistości więcej sensu.
Narysowana od nowa przez Yuusuke Muratę we współpracy z autorem oryginalnego komiksu internetowego manga doczekała się polskiego wydania, co nie było rzeczą łatwą przede wszystkim ze względu na twórczy rozmach Muraty przy ilustrowaniu walk i zagrożeń spadających na naszą biedną planetę. Większy format był koniecznością, podobnie jak dbałość o detale w każdym calu, na równi z twórcami wersji japońskiej. Wystarczy uważniejsze spojrzenie na okładkę, by dostrzec w ręce Saitamy pokonującego właśnie straszliwego wroga… torbę z zakupami zawierającą między innym dwa pory, a tuż za bohaterem – nieszczęśliwe zgubioną w potyczce rzodkiew (daikon).
Wydawnictwo J.P. Fantastica solidnie przyłożyło się do pracy, dzięki czemu pierwszy tom ma pełne prawo się podobać i pomijając jeden drobiazg, nie daje powodów do narzekania. Jakościowo komiks jest pierwszorzędny, poczynając od bardzo mocnej, gładkiej obwoluty z papieru kredowego poprzez równe przycięcie wszystkich stron, a kończąc na porządnym liternictwie i stylowych onomatopejach, które ze względu na spektakularne walki nierzadko rozciągają się na całe kadry.
Najgorętszą dyskusję wywoła z pewnością tłumaczenie, w którym Paweł Dybała postawił na spolszczenie lub przerobienie imion i pseudonimów postaci drugoplanowych. Sporo w tym luzu i nawiązań do rozmaitych znanych serii. Już w pierwszym rozdziale pojawia się Szatan Śmierdziuszko, przypominający o komicznym tłumaczeniu imienia jednej z kluczowych postaci Dragon Balla, które zaoferowała swego czasu stacja RTL7. Innym przykładem jest Assassin Kreet będący wariacją na temat tytułu popularnej gry komputerowej. Odstępstwem od tego interesującego stylu jest tylko nijaki „Armored Gorilla” (zamiast po prostu „Pancerny Goryl” albo choćby, trzymając się lekkiego tonu, „Panzer Kong”), którego nie byłem w stanie przyporządkować do żadnej innej postaci bądź dzieła, i który wypada po prostu blado. Mam nadzieję, że to tylko jednorazowa sytuacja, bo kreatywność w wynajdowaniu imion nadaje polskiej wersji dodatkowego smaczku i z chęcią zobaczę, co tłumacz ma w tej materii do zaproponowania w kolejnych tomach. Na szczęście dialogi prezentują się już bez zarzutu. Daje się wyczuć zmęczenie Saitamy brakiem wyzwań, bufonadę jego wrogów i natręctwo ucznia.
Początkowe rozdziały skupiają się na ukazaniu przeszłości Saitamy i wydarzeń, które skłoniły go do zostania bohaterem zamiast zwyczajnym pracownikiem japońskiej korporacji. Naświetlają także kilka podstawowych faktów o świecie przedstawionym, ale są one dość skąpe, ponieważ wiele pochodzi z czasów, kiedy autor oryginalnego komiksu internetowego nie był jeszcze pewien dalszych losów swojego projektu, będącego wstępnie jedynie poletkiem do ćwiczeń umiejętności.