One-Punch Man
Recenzja
Sytuacja otoczonego przez bohaterów Garou wydaje się beznadziejna, ale opatrzność czuwa! Wysłannicy ze Stowarzyszenia Potworów przybywają, by ewakuować potencjalnego kandydata na oficera, a jednocześnie zmasakrować tylu herosów, ilu tylko zdołają. Podczas gdy olbrzymie ptaszysko unosi rannego w siną dal, gigantyczny wij uniemożliwia podjęcie pościgu. Nawet dla wysoko postawionych w rankingu mocarzy klasy S insekt stanowi nie lada wyzwanie. Ataki wydają się nie robić na nim żadnego wrażenia, i nawet ostateczne techniki sztuk walki są jedynie w stanie zmusić go do zrzucenia wierzchniej warstwy pancerza, nie czyniąc żadnej poważnej szkody. Na szczęście na miejsce zmierzają King i Saitama, którzy prowokują bestię, po czym główny bohater jak zawsze rozwiązuje problem jednym ciosem pięści (za co zasługę nieodmiennie zgarnie King, ale tym razem Saitama działa świadomy sytuacji, bez żalu do kolegi). Na pogoń za Garou jest już jednak za późno – potworom udaje się przetransportować go do swojej ukrytej siedziby.
POSS mimo porażki wreszcie zyskuje szansę na chwilę oddechu. Pozwala ona zaplanować dalsze działania w celu wytropienia wrogiej organizacji, odbicia porwanego syna członka zarządu oraz zapobieżenia dalszemu zagrożeniu dla ludności cywilnej. Biurokratyczna machina i różnice opinii sprawiają, że wysiłki te są chaotyczne i słabo skoordynowane. Ostatecznie na poszukiwania wyrusza kilka niezależnych ekip znanych bohaterów, a także paru samotnych wilków, którzy nie chcą dzielić się chwałą, nie mają cierpliwości do wyczekiwania na rozkazy, czy też nie czują potrzeby współpracy. Również Saitama opuszcza swoje skromne mieszkanie, pozostawiając na miejscu wymagających odpoczynku Banga i Genosa, a także Kinga, który jak zawsze ma inne plany, obejmujące głównie trzymanie się z dala od jakiegokolwiek zagrożenia. Także ojciec porwanego dziecka nie próżnuje, fundując grupie swych prywatnych ochroniarzy zaawansowane technologicznie kombinezony bojowe i wysyłając ich niezależnie od poczynań POSS‑u.
W międzyczasie uratowany Garou budzi się w kryjówce Stowarzyszenia Potworów i poznaje powody sprowadzenia go na miejsce, a także członków tej demonicznej organizacji, w tym samego przywódcę, bezwzględnego i potężniejszego niż jakikolwiek spotkany wcześniej przeciwnik. Tom siedemnasty kładzie podwaliny pod spektakularną konfrontację, na którą, mam nadzieję, nie będzie trzeba długo czekać i która pozwoli poznać umiejętności kolejnych bohaterów, do tej pory niepojawiających się za często na kartach komiksu – jak choćby zaprezentowany na obwolucie i właściwej okładce Zombieman. Powraca też kilku znanych i lubianych dziwaków, tak więc nadchodzące wydarzenia zapowiadają się ekscytująco.
Wszystko jest jak zawsze podlane sporą dawką subtelnego humoru. Współpraca Kinga i Saitamy jest równie przebiegła, co wyjątkowo ironiczna, zważywszy na dotychczasową historię podkradania osiągnięć przez tego pierwszego. Śnieżyca odwiedzająca mieszkanie protagonisty jak zawsze nie może wyjść z podziwu dla jego gości, a Genos w typowy dla siebie sposób daje się rozwalić na metalowy złom niemal natychmiast po odbudowaniu w nowej „potężniejszej” formie. Moim faworytem pozostaje jednak Sonic, który w historyjce pobocznej wciąż zmaga się z dolegliwościami jelitowymi po spożyciu komórek potworów przyrządzonych wedle wszelkich prawideł sztuki kulinarnej. Choć fabuła powoli brnie naprzód, pojawiają się nowe zagrożenia i wyzwania, to przyjemnie jest patrzeć, że oprócz ciosu Saitamy kasującego każdego przeciwnika za jednym razem na świecie są też inne stałe elementy. Nawet jeśli oznacza to, że godny pożałowania los pewnych pechowców nigdy nie ulegnie poprawie. Nie martw się, Sonic, jesteśmy z Tobą!