One-Punch Man
Recenzja
Powtórne pokonanie Sonica nie tylko pozwoliło Saitamie wyrobić tygodniową normę bohaterstwa, której stowarzyszenie superbohaterów POSS wymaga od najniższych rangą członków, ale również nieco awansować w rankingu. Do opuszczenia klasy C (heroicznej okręgówki) wciąż jeszcze długa droga, ale przynajmniej okazuje się, że osiągnięcia zostają zauważone i docenione nawet na najniższym szczeblu.
Kolejna szansa na awans pojawia się szybciej niż mogłoby się wydawać. Nad miasto Z zmierza olbrzymi kosmiczny głaz, który ma dość niszczycielskiej mocy, by całkowicie zrównać je z ziemią. Genos, podobnie jak pozostali bohaterowie klasy S, zostaje wezwany na pomoc, ale poza cyborgiem na apel odpowiadają tylko Bang, sędziwy i honorowy mistrz wschodnich sztuk walki oraz Bofoi „Metal Knight”, który zwietrzywszy okazję do testu nowej broni, wysyła tylko zdalnie sterowanego robota, a sam trzyma się z dala od niebezpieczeństwa. Tymczasem Saitama, nieświadomy wszystkiego, spokojnie popija herbatkę w swym mieszkaniu i przegląda prasę.
Od czwartego tomu One‑Punch Man skupia się przede wszystkim na podkreśleniu kontrastu między głównym bohaterem, którego mimo zasług ludzie nie doceniają, a starymi wyjadaczami, popularnymi w społeczeństwie, ale zbyt leniwymi albo zajętymi własnymi sprawami, by zachowywać się, jak na bohaterów przystało. Wiekowy Bang jest jednym z niewielu, którzy mimo swej pozycji wypełniają podstawowe obowiązki obrońców ludzkości. Przemiana stowarzyszenia i powrót do jego chlubnych korzeni będzie długotrwałym, niełatwym procesem, być może nawet niemożliwym do realizacji w starciu z ludzką głupotą, zazdrością i obojętnością. Tak jak w każdej organizacji, im bliżej góry, tym trudniej o dotrzymywanie ideałów.
Łatwo również zauważyć, że z każdym kolejnym tomem rośnie skala zagrożeń, z którymi musi mierzyć się Genos, i które pętają się pod nogami także Saitamie. Stwarza to okazję do bliższego przedstawienia kolejnych członków klasy S, z których każdy jest dziwniejszy od poprzedniego. King Bruce Lee karate mistrz i zapalony konstruktor robotów to nie jedyni topowi bohaterowie przedstawieni w niniejszej odsłonie. Pojawia się też Pysio‑Pasio (brawa za poradzenie sobie z niełatwym przekładem pseudonimu „Puri‑Puri Prisoner”), molestujący przestępców dziwak w więziennym stroju rodem ze starych komiksów.
Skoro już wspomniałem o tłumaczeniu, po raz kolejny Paweł Dybała poradził sobie jak trzeba – plemię morzan, Pysio‑Pasio, Błyskawicek (którego imię zupełnym „przypadkiem” w dymku przedzielone jest po „Błyska”, co mocno podkreśla element komiczny), jednym słowem masa błyskotliwych i zabawnych pomysłów. Wisienką na torcie jest złota myśl Saitamy ze strony 86, czerpiąca pełnymi garściami z bogactwa polskiej mowy. Choćby dla tej jednej chwili warto zainwestować w czwarty tom. Jest on po raz kolejny wydany przez J.P. Fantastica bardzo solidnie, choć trafił mi się egzemplarz z nienajlepiej przyciętą obwolutą. Czytelnikom jak zawsze przypominam o jej zdjęciu chociaż na chwilę, ukryte pod spodem bonusowe ilustracje w połączeniu z dodatkową opowieścią o Pysiu‑Pasiu w pełni wynagradzają brak innych dodatkowych materiałów.