One-Punch Man
Recenzja
Któż mógłby się spodziewać, że wyraz twarzy profesjonalnych bohaterów umieszczonych na okładce czternastego tomu One‑Punch Mana może wyrażać tak niezachwianą pewność siebie. Wszak nie tak dawno zostali dosłownie upokorzeni na ringu podczas turnieju sztuk walki. Gdy jednak sprawy wymykają się spod kontroli, prawdziwi zawodowcy nie cofają się w obliczu niebezpieczeństwa. Śmiało stawiają czoło przeważającym siłom wroga, wiedząc, że swą brawurę najpewniej przypłacą życiem. W tej jednej krótkiej chwili uwiecznionej na obwolucie mogliby uchodzić za protagonistów dowolnej mangi, i tylko wyglądający ukradkiem Saitama przypomina, z jaką rzeczywistością mamy do czynienia.
Niespodziewane wtargnięcie potworów na teren zawodów nie tylko zakończyło przydługi wątek turniejowy, ale przede wszystkim położyło podwaliny pod kolejny istotny kontrast w mandze. Tym razem zamiast słynnych mistrzów klasy S swoje pięć sekund chwały dostali mniej znani członkowie stowarzyszenia, a także Suiryuu. Ten ostatni nie zdołał sprostać wcześniej Saitamie, ale też zaprezentował się z dobrej strony pod względem bojowego potencjału. A jednak niezależnie od odwagi, determinacji, czy też umiejętności, przybyłe na stadion bestie piorą na kwaśne jabłko każdego niezależnie od rangi. Potrzeba dopiero znudzonego jegomościa w pelerynie, by przywrócić porządek. Czternasty tom doskonale buduje napięcie w oczekiwaniu na nieuniknione przybycie Saitamy. Postacie drugoplanowe, zmuszone do konfrontacji z potężnymi monstrami, nadrabiają miną i nawet odnoszą drobne zwycięstwa, ale ostatecznie mogą tylko desperacko prosić o pomoc. Ta nadchodzi w ostatniej chwili, wyczekiwana zarówno przez uciśnionych, jak i czytelnika. Odbywająca się w całości poza kadrem finałowa walka stanowi ironiczną, ale wyjątkowo celną puentę tej historii, po raz kolejny podkreślając przepaść dzielącą protagonistę od reszty świata.
Warte odnotowania jest, że mimo pozornego zastoju fabuła powoli, acz systematycznie brnie do przodu. Monstrualny gigant dokładnie tłumaczy zebranym na arenie wojownikom filozofię życiową stowarzyszenia potworów, chcącego pozyskać dawnych obrońców sprawiedliwości, by siali terror i zniszczenie. To motywacja prosta, pozbawiona skomplikowanej retoryki. Przetrwają tylko najsilniejsi, a słaba i ograniczona ludzkość nie zalicza się do wybrańców. Nic dziwnego, że wielu zawodników o słabszej woli lub wątpliwej moralności bez wahania decyduje się na przemianę. To faktycznie zagrożenie o niespotykanej dotąd skali, godne przepowiedni Siwejbaby o potencjalnym końcu świata.
Przerzucając kolejne strony polskiego wydania, nie mogłem wyjść z podziwu, jak wielkie znaczenie dla tytułu mają rysunki Yusuke Muraty. Nie umniejszając geniuszowi One’a, który stworzył fascynującą historię pierwowzoru, oraz nie negując udanego przekładu Pawła Dybały, to właśnie rysownik ma dla niniejszego komiksu kluczowe znaczenie. Każdy kadr jest soczyście wyrazisty i zrozumiały bez tekstu, a ponieważ humor w czternastym tomie jest wyjątkowo oszczędny, całość można równie dobrze stuprocentowo zrozumieć, nie przeczytawszy ani jednego słowa. Mało który artysta byłby w stanie tak dobrze zrozumieć treść fenomenalnego, choć koślawego w pierwszej wersji komiksu, i wznieść go na jeszcze wyższy poziom.
Tych z Was, którzy mimo wszystko ciekawi są tak perfidnie i celowo pominiętej w tym tomie walki Bohatyrowicza i Saitamy, zapraszam na tylną część okładki.