One-Punch Man
Recenzja
W starciach bohaterów z potworami z reguły akcja prowadzona jest tak, że ci pierwsi muszą wspinać się na wyżyny swych umiejętności, nierzadko w obliczu przewagi liczebnej wroga i innych niekorzystnych okoliczności. Mało kogo interesuje, że ostatecznie i tak niemal zawsze wychodzą z walki zwycięsko, a ich pozornie potężniejsi wrogowie kończą marnie. Szesnasty tom One‑Punch Mana to zwrot o 180 stopni w porównaniu z konwencją. To Garou, osaczony przez bohaterów klasy A i B, ranny i wyczerpany, jest na pozornie straconej pozycji. Żeby było ciekawiej, w szopie, w której się ukrywa, jest też niewinny cywil – dziecko, które w nadchodzącej potyczce łatwo może zostać przypadkową ofiarą jednego z potężnych ataków którejś ze stron. Tak oto czarny charakter nie tylko stara się ujść z życiem, ale i ocalić postronną osobę, zaś zebrani herosi, nieświadomi sytuacji, myślą jedynie o udowodnieniu swej wartości w oczach bardziej uznanych kolegów po fachu. Ta nietypowa scena wzbudza emocje pozwalające identyfikować się z Garou za młodu. Nagle nietrudno zacząć kibicować czarnemu charakterowi, wiedząc, że nie tylko ma za sobą trudne doświadczenia, ale też w tym konkretnym momencie zachowuje się przyzwoicie, kwestionując swój status „potwora” w oczach czytelnika.
Znakomita większość wydarzeń obraca się wokół wspomnianej walki, do której z czasem dołączają coraz silniejsi bohaterowie, ale też kolejne monstra. Tymczasem Saitama spokojnie gra na konsoli wraz z Kingiem w jego mieszkaniu, nieświadomy powagi sytuacji. Dopiero alarm ze stowarzyszenia i świadomość, że Genos najpewniej znów wpakuje się w tarapaty, po których trzeba go będzie składać do kupy, skłania Saitamę do niechętnego wyruszenia w drogę. Jak zawsze niespiesznie, bo wszak szansa napotkania wroga godnego uwagi jest znikoma.
W całym szesnastym tomie niewiele jest elementów komediowych. Pojawia się oczywista analogia do trudnej sytuacji Garou, kiedy King w konsolowej bijatyce gra postacią na skraju śmierci i rozkłada Saitamę na łopatki, demonstrując znaczenie umiejętności, opanowania i determinacji, ale zdecydowana większość treści to dopiero podwaliny większej intrygi. Jak zawsze spektakularnie rozbudowanej, grożącej światu totalną zagładą i zapewne bez wysiłku unieszkodliwionej przez protagonistę, który przybywa niezawodnie z odsieczą w ostatniej chwili i zamyka temat jednym ciosem pięści.
Tekstu w obecnym wątku jest mało, akcji aż za wiele, ale dzięki dużej liczbie bohaterów drugoplanowych i ich zwariowanych umiejętności lektura nie nuży. Poza różnorodnością technik wciągające jest także obserwowanie współpracy mniej utalentowanych członków stowarzyszenia, pozwalającej umiejętnie wykorzystywać ich najmocniejsze strony. Fakt, że na niewiele się to ostatecznie zdaje, nie umniejsza w niczym szczegółowości planu i precyzji jego wprowadzenia w życie. W świecie, gdzie zazwyczaj pojedynczy tytani decydują o rozstrzygnięciu, wspólna praca pomniejszych bohaterów jest miłym urozmaiceniem. Co ważniejsze, tłumacz pokusił się o przydatne objaśnienia używanych przez nich sprzętów, przez co dla polskiego czytelnika kontekst staje się o wiele bardziej zrozumiały.
Na dobrą sprawę jedynym elementem szesnastego tomu, który niespecjalnie przypadł mi do gustu, była historia dodatkowa. Nie jest ani źle napisana, ani też nieciekawa, ale w perspektywie materiałów z poprzednich części komiksu razi wtórnością i poza rozbudowaniem roli jednej z postaci nie prezentuje niczego zaskakującego ani nie dostarcza przydatnych informacji. To kolejny odtwórczy wątek o znaczeniu determinacji i pokonywania własnych barier, który na tym etapie historii jest już zbędny. Być może w dalszej perspektywie autor zamierza go jeszcze wykorzystać, ale na razie wygląda na marnotrawstwo sześciu stron, które można było przeznaczyć na coś ciekawszego.