One-Punch Man
Recenzja
Akcja pierwszej części osiemnastego tomu One‑Punch Mana rozpoczyna się od charakterystycznych dla aktualnego wątku zbiegów okoliczności. W niewielkim barze szybkiej obsługi zasiadają przy osobnych stolikach Garou i Saitama, nie mając nawzajem pojęcia o swej obecności. Pierwszy regeneruje siły po wcześniejszych pojedynkach, bijąc rekordy zamawianych przez pojedynczego gościa potraw, zaś drugi kończy przekąskę po powrocie z zakupów. Łączy ich jedno – brak portfela. Gdy Garou ucieka bez płacenia, Saitama korzysta z okazji, by w ramach bohaterskiego pościgu również wymknąć się z lokalu i zachować twarz. Po krótkiej pogoni dochodzi nawet między nimi do konfrontacji, ale protagonista wciąż nie zdaje sobie sprawy, z kim ma do czynienia, uważając, że trafił na kogoś, komu należy się wyłącznie pouczenie (a to i tak moralnie wątpliwe z uwagi na własne okoliczności). Ostatecznie nokautuje Garou po raz drugi, ale czyni to z mało szlachetnych pobudek, wciąż nie poznając prawdziwej tożsamości przeciwnika.
Tymczasem potwory nie próżnują, przygotowując się do ostatecznej konfrontacji z nieuchronnie nadciągającymi siłami POSS‑u. Poza klasycznym już przedstawieniem sylwetek nowych złoczyńców i ponownym pojawieniem się kilku widzianych wcześniej, czytelnik dowiaduje się także, skąd wziął się sam Orochi. Mimo całej swej potęgi jest on tylko marionetką jednego z niższych rangą członków Stowarzyszenia Potworów, obdarzoną niezwykłą mocą, ale w istocie hodowaną przez działającego zakulisowo słabeusza. Kto wie, może wobec tego interwencja bohaterów jest częścią innego, większego planu?
Nie brakuje również innych ważnych informacji, na czele z hipotezą dotyczącą nadzwyczajnej siły Saitamy. Co prawda podnoszący ją naukowiec nie ma faktycznych dowodów na jej poparcie i nie jest w stanie wytłumaczyć, jakie wydarzenia stały się katalizatorem owego fenomenu, niemniej wydaje się, że jest to celna interpretacja. Ze względu na komediowy, a nierzadko parodystyczny charakter mangi nie można wykluczyć, że ostatecznie skomplikowane dywagacje będą całkowicie błędne, a protagonista po raz kolejny wymknie się wszelkim próbom ogarnięcia go rozumem. Preferowałbym takie rozwiązanie, albowiem czasami lepiej nie rozwiewać tajemnic, pozostawiając wszystko w sferze domysłów.
Jak zawsze na skutek toczących się wydarzeń rośnie reputacja i sława Łysego w Pelerynie, choć on sam nie do końca zdaje sobie sprawę z sytuacji, koncentrując się na bardziej przyziemnych tematach rozważań. O potędze bohatera dowiaduje się Zombieman, który okazuje się jednym z obiektów doświadczalnych zniszczonego dawno temu Domu Ewolucji. Również Garou poznaje jego imię, choć nie zdaje sobie chyba sprawy z dzielącej ich różnicy poziomów i konsekwencji swej kolejnej już porażki. Nawet trzymający się do tej pory na uboczu doktor Smródkowski decyduje się odwiedzić mistrza, o którym tak wiele opowiadał mu Genos. Powoli, acz systematycznie „drużyna” Saitamy rośnie w siłę i być może jej członkowie będą w stanie odwdzięczyć się za ciągłe ratowanie ich z tarapatów, a wrogowie będą pierzchać na sam jego widok. Na razie wystarczy, iż przygnębiony różnicą poziomów, wypalony zawodowo bohater ma towarzyszy, którym może się zwierzyć podczas wspólnego posiłku lub wieczornej imprezy. Nie sposób nie kibicować tej szalonej zbieraninie i życzyć im jak najlepiej, nawet jeśli na szybki koniec komiksu się nie zanosi i wiele jeszcze może się wydarzyć, zanim pelerynę będzie można ostatecznie odwiesić do szafy.