Atak Tytanów
Recenzja
Hajime Isayama ma tendencję do robienia tomów tematycznych. Poprzednim razem motywem przewodnim była historia i relacje między członkami Korpusu Treningowego, tym razem nieformalny tytuł tomiku mógłby brzmieć „Korpus Zwiadowców – w odmętach ekstrawagancji”. Jako że w świecie Ataku tytanów wycieczki na tereny poza murami obronnymi to niemal misje samobójcze, jak można się spodziewać, dowództwo Korpusu Zwiadowców to, delikatnie rzecz ujmując, ekscentryczne osobowości. Nie jest jasne, czy wieloletnia służba u Zwiadowców doprowadziła ich do takiego stanu, czy też zwichrowanie psychiki było niezbędne, aby w ogóle chcieli się do nich zapisać; w każdym razie zaprezentowana galeria osobliwości robi wrażenie. Isayama ma talent do kreowania postaci, a kapitan Levi, głównodowodzący Erwin Smith oraz Zoë Hange są tego najlepszymi jak na razie dowodami. Tom piąty nie wciąga fabułą – ta jest bardzo chaotyczna – ale właśnie postaciami. Oddaję w tym miejscu honor tłumaczowi: każde z trójki wspomnianych wyżej mówi w zupełnie innym stylu. Levi jest mrukliwy, gburowaty i ogólnie szorstki w obyciu, Smith to doświadczony orator, sprawnie i gładko manipulujący publiką, a Hange to rozentuzjazmowana gaduła z tendencją do używania długich zdań i terminów naukowych. Taka różnorodność zdecydowanie poprawia odbiór komiksu, którego język był na mój gust trochę zbyt nijaki w porównaniu do charakternego świata przedstawionego. Można zasadnie argumentować, że nijaki był też oryginał – fakt, Isayama wielkich talentów językowych nie ma, co objawia się też w tym, że tekstu jest tu masa. Narrator objaśnia dużą część akcji, a resztę dopowiadają sobie bohaterowie w dialogach. Niektóre kadry są umieszczone wyłącznie jako tło do monologów i przemyśleń postaci. W komiksie z reguły lepiej jest pokazać, niż napisać, acz bądźmy szczerzy – Isayama pokazywać nie za bardzo umie, więc radzi sobie jak może. Również w tym zakresie odnotowuję jednak poprawę – jest tu nawet kilka scen, które ze szczerym sercem uznaję za wyreżyserowane ciekawie, choćby epizod brutalnego obijania Erena. Dobrze narysowanymi bym tych momentów nie nazwał (nie przesadzajmy), ale w kilku fragmentach czuć w układzie kadrów energię, której nieznośnie statyczna większość jest pozbawiona.
Moje ogólne wrażenie jest takie, że tom okazał się nierówny, nawet bardziej niż poprzednie. Ma aspekty okropne (grafikę), średnie (fabułę i dialogi), ale i doskonałe (świat przedstawiony i bohaterów). Dla mnie wychodzi na plus, a na szczęście widać też, że Hajime Isayama się powoli wyrabia.
Polskiego wydanie utrzymuje jakość tomów poprzednich, czyli ciągle jest za dobre jak na poziom graficzny tej mangi. Narzekać mogę jedynie na to, na co narzekałem już wcześniej – brak mi oryginalnych onomatopei. W kilku miejscach zauważyłem chwalebne próby zbliżenia się do ich oryginalnego wyglądu, ale duża część ciągle ustępuje w dopasowaniu do stylu reszty grafiki autorskim onomatopejom.
Na zakończenie drobna uwaga do czytelników: w polskim tłumaczeniu w pewnym miejscu pojawia się „oddział Levia”. Wywołuje to w pełni zrozumiałą konfuzję, ponieważ to imię słusznie kojarzy się z powszechnie znanym i kochanym francuskim probabilistą Paulem Lévym. W Ataku tytanów to niezwykle podobne słowo wymawia się jednak zupełnie inaczej: /liwaj/ (po japońsku jest Rivai/Ribai), czego czytelnik mangi nie będzie wiedział, chyba że oglądał anime. Jest to trochę nieuczciwe w stosunku do odbiorcy, można było zmienić pisownię lub wymowę tego imienia tak, aby była dla Polaków naturalniejsza.