Atak Tytanów
Recenzja
Tom dwudziesty nadawałby się na finał niezgorszego shounena. Bitwa o Shiganshinę jest kulminacją większości wcześniejszych wątków, w tym tych mających początek już na pierwszych stronach tego komiksu, a zarazem pojedynkiem o wszystko. Oczekiwania wobec tego tomu były więc wysokie, a jego wykonanie na szczęście nie zawodzi. W tych czterech rozdziałach dzieje się tyle, że po zakończeniu lektury trudno uwierzyć, że zajmują tylko niecałe dwieście stron. Każda ważniejsza postać, czy to pozytywna, czy negatywna, znajduje swój moment chwały, zwrot akcji goni zwrot akcji, giną ważne postacie… wrażenie, że to zakończenie całej opowieści, jest przemożne. Wiadomo jednak, że co najmniej kilka tomów jeszcze przed nami, więc jest to raczej finał Ataku tytanów w dotychczasowej postaci. Doceniam odwagę Isayamy, aby zrobić coś takiego; większość komiksów akcji rozwija się, jeśli chodzi o ilość (nowi potężniejsi przeciwnicy, nowe potężniejsze moce), ale dużo mniej, jeśli chodzi o jakość. Atak tytanów wprost przeciwnie – rosnące możliwości bohaterów zdają się nie nadążać za zmianami sytuacji. Kiedy tylko wydaje się, że historia zrobiła się zbyt statyczna, Isayama odświeża ją w zdecydowany sposób. Pod tym względem jest świetnym scenarzystą.
Siłę scenariusza widać też w doskonale nakreślonych fundamentach aktualnego konfliktu. Jesteśmy oswojeni z niemal wszystkimi występującymi postaciami, zarówno pozytywnymi, jak i negatywnymi; jedynym wyjątkiem jest Zeke, ale i tu jest to celowe, bo to postać, której atrakcyjność kryje się w enigmatyczności i zdolności zaskakiwania. Bitwa o Shiganshinę jest pojedynkiem nie tyle na brutalną siłę, ile na charaktery. Bohaterowie wiedzą, na co kogo stać, i próbują się nawzajem rozegrać. Obserwowanie ich manipulacji jest nawet większą przyjemnością niż podziwianie jatki, która swoją drogą też jest niczego sobie. Powtórzyłem już w tomikowych recenzjach więcej razy, niżby należało, że Isayama ogółem nie potrafi rysować, ale tytani wychodzą mu nawet lepiej niż trzeba. W tym tomie to oni stanowią główny punkt uwagi, więc z grafiką jest dobrze. Mimo ogólnej nieporadności Isayama ma niewątpliwą smykałkę do oddawania ich ogromu i potęgi, co świetnie widać szczególnie w całostronicowych kadrach, których pojawia się tu wyjątkowo dużo. Wydanie tego komiksu w powiększonym formacie było decyzją dyskusyjną, ale w tym tomie akurat się opłaciło.
Jeśli miałbym coś krytykować, to bohaterowie momentami za dużo gadają, co się Isayamie często zdarza. Czasami komentują rzeczy oczywiste, czasami wygłaszają patetyczne przemówienia, które byłyby bardziej na miejscu podczas wiecu wyborczego, nie w środku bitwy. Widać to również w tłumaczeniu, które jest niezmiennie dobre, ale dużo bardziej krwiste, gdy postacie się streszczają. Zdarzają się nawet perełki: doceniam żart z „domatorem” z początku tomu. Nie dość, że trzeba było przetłumaczyć dowcip językowy, to jeszcze musiał być, podobnie jak w oryginale, odpowiednio nieśmieszny. Należało stworzyć stosownego suchara. Udało się to doskonale.
Drobnym rozczarowaniem było dla mnie zakończenie dodatkowej historii o „nieproporcjonalnym przyjacielu Armina”. Rozczarowaniem, bo historyjka ta była tak urokliwa, że chciałoby się więcej. Nigdzie bardziej niż w niej nie dało się docenić wypaczonej wyobraźni Isayamy. Pozostaje mi liczyć, że w przyszłości wymyśli coś jeszcze bardziej pokręconego.