Fairy Tail
Recenzja
Mimo heroicznych wysiłków magów Fairy Tail, Cait Shelter i Blue Pegasus, starożytna Nirwana została aktywowana i powoli, acz nieubłaganie zmierza w stronę swego pierwszego celu. Aby uniemożliwić powstrzymanie machiny, wrogowie zastawiają pułapkę, a także wysyłają do boju swego najpotężniejszego członka. Gdy mimo równie niesprzyjających okoliczności wydaje się, że bohaterowie odnoszą pierwszy drobny sukces, mroczna gildia Oración Seis okazuje się złośliwą matrioszką, która ukrywa kolejnego, jeszcze potężniejszego od poprzednich przeciwnika.
Wydarzenia z obecnego wątku nigdy do mnie szczególnie nie przemawiały. Pojawienie się wroga z niczego wygląda na nieumiejętne planowanie fabuły i tanią zagrywkę, która zamiast zaskakiwać, męczy i przedłuża historię. Do tego momentu wydawało się, że podkreślanie drużynowej współpracy i pozbawienie Natsu konfrontacji z głównym czarnym charakterem będą stanowiły przyjemne urozmaicenie w dość przewidywalnym świecie shounenów, co notabene autor już wcześniej stosował z niezłym skutkiem. Tymczasem ognisty zabójca smoków znów musi ratować sytuację, po raz kolejny zdobywając tymczasowy wzrost mocy, by zmierzyć się z potężniejszym od siebie magiem. Powyższa konwencja jest o tyle irytująca, że wszyscy ewidentnie potężniejsi od Natsu magowie, zamiast wziąć sprawy w swoje ręce, lekkomyślnie narażają się na szkodę albo też zwyczajnie zostawiają rozstrzygnięcie w rękach chłopaka, „bo to przecież Natsu”, co jest z dowolnego punktu widzenia innego niż shounenowy szczytem nieodpowiedzialności.
Dla czytelników, którzy podobnie jak ja odczuli znużenie formułą, przyjemną odmianą będzie dodatkowa historyjka o miłosnych rozterkach Lucy – nieco oklepana i naiwna, ale wzbogacająca wiedzę o relacjach między postaciami. Mashima w kolejnych tomach rozbudowuje podobne wątki, tworząc kilka mniej lub bardziej formalnych par, i choć nigdy nie stanowi to osi fabuły, to sprawia, że więzi w gildii Fairy Tail wydają się bardziej przekonujące. Miłośnicy cierpień autora z zainteresowaniem prześledzą pogaduszki Lucy i Miry. Uważni czytelnicy po raz kolejny masakrują gapiostwo twórcy, który jak zawsze przyjmuje krytykę na klatę, ale i nie wyciąga z niej żadnych wniosków. Nieścisłości fabularne można jeszcze wybaczyć, wszak nad konsekwencjami działań pewnych rodzajów magii czy też prawami fizyki zawsze góruje widowiskowość, ale już „zgubienie” w osobnych kadrach dwóch nóg wielkiej kroczącej machiny zniszczenia (s. 20 i 103) jest komiczne.
Polskie wydanie jak zawsze prezentuje się na odpowiednim poziomie. Tłumaczka nie miała zbyt wielkiego pola do popisu, gdyż w tym konkretnym tomie dialogi są dość drętwe, pomijając humorystyczną wstawkę z kosturem mistrza Oración Seis. Także nowych, dziwacznych mocy jest niewiele, i jedynie Dark Capriccio (które w mojej głowie na zawsze będzie brzmiało jak „Dark Carpaccio”) zapadło mi na dłużej w pamięć.
Wolumin przeczytałem, treść przyjąłem do wiadomości, ale na powrót autora do szczytowej formy wciąż cierpliwie czekam, gdyż wiem, że ostatecznie to następuje.