Oh! My Goddess
Recenzja
Pierwsza próba ukończenia trasy przez Keiichiego nie powiodła się. Przy tej okazji wyszło na jaw, że władca świata niebiańskiego chce mu dodatkowo utrudnić zadanie, wzbudzając w chłopaku strach przed śmiercią, który go sparaliżuje i utrudni jazdę. Drugie podejście również kończy się fiaskiem, gdyż tor jest jeszcze bardziej wymagający, niż się na początku wydawało. Jednak Keiichi, cały czas wspierany w myślach przez ukochaną Belldandy, nie zamierza się poddawać. Nagle przed uczestnikami wyścigu pojawia się postać, której nikt, włącznie z czytelnikami, nie spodziewał się ujrzeć w tym miejscu, i udziela głównemu bohaterowi nieoczekiwanego wsparcia.
Wątek egzaminu ojcowskiego zajmuje cały czterdziesty siódmy tom Oh! My Goddess, rozwija się w nim i kończy. Jako że motory, wyścigi, wymagające tory o znacznych różnicach wzniesień czy frajda wynikająca z szybkiej jazdy niezbyt mnie kręcą i interesują, nieco mnie znudził. Nie należy też do specjalnie trzymających w napięciu. Bardzo bym się zdziwiła, gdyby Keiichiemu udało się za pierwszym razem lub gdyby nagle naprawdę tragicznie zginął. Jedyny ciekawszy moment to nagłe pojawienie się pewnej boginki, interesujący rozwój tej bohaterki i sposób, w jaki traktuje ona władcę niebios, wprowadzając w ten sposób trochę humoru. Na ostatnich stronach akcja przenosi się do miejsca, gdzie siostry i matka Belldandy wraz z Hild miło spędzają czas, a przebieg ich rozmowy zwiastuje ujawnienie kolejnej tajemnicy z przeszłości władczyni świata demonów, co zapowiada się intrygująco.
Liczba stron w omawianym tomiku zmniejszyła się z 172 do 152, w związku z czym uległa zmianie również liczba rozdziałów, których jest sześć, a nie siedem. Na ilustracjach wewnątrz dominuje tematyka motocyklowa, prezentują bowiem Keiichiego jako motocyklistę lub dopingującą Belldandy. Jeden z tytułów rozdziałów szczególnie przypadł mi do gustu. W poprzednim tomie władca niebios stwierdził, że użyłby określenia „cud” tylko w stosunku do czegoś, na widok czego zakrzyknąłby „To niemożliwe!”. Część fabuły odnosi się właśnie do tego, a rozdział, w którym pierwszy raz pada z jego ust to stwierdzenie, nosi nazwę A stwórca na to „niemożliwe”. Od razu skojarzył mi się z popularnym swego czasu sloganem reklamowym z łyżką w roli głównej i bardzo spodobał mi się ten zabieg tłumacza.