Bleach
Recenzja
Zasadniczą część drugiego tomu zajmuje zakończenie wątku z duchem chłopca zamkniętym w papudze. Przez prawie sto stron Ichigo, Rukia i stojący za intrygą hollow ganiają się po Karakurze, od czasu do czasu przystając na krótką rozmowę. Ostatecznie wszystkie te gonitwy i podchody kończą się w dosyć zaskakujący sposób – w finałowej walce hollow wyjaśnia Ichigo, w jaki sposób działa jego broń, z czego nasz bohater skwapliwe korzysta i szybko wykańcza przeciwnika (tak, brzmi kretyńsko, i takie jest). Godne uwagi jest pojawienie się na scenie Chada Yasutory, którego nadludzka siła i zdolność walki z hollowami zapowiadają, że postać ta stanie się ważniejsza w dalszej części cyklu.
Pozostałe osiemdziesiąt stron poświęcone zostało przede wszystkim na wprowadzenie „zmodyfikowanego konstruktu duchowego”, czyli rodzaju sztucznej duszy. Taką sztuczną duszę w pastylkach, wytwór myśli technicznej shinigami, kupuje Rukia z myślą o ułatwieniu Ichigo opuszczania ciała – pod nieobecność właściciela sztuczna dusza animuje ciało i ogólnie dba o jego bezpieczeństwo. Pechowo dla bohaterów, zakupiony egzemplarz okazuje się felerny, i pozostawiony samemu sobie, zaczyna nieźle rozrabiać, oczywiście na konto głównego bohatera. Ta część ma raczej humorystyczny charakter, i jak się zdaje, wprowadzona została jako przeciwwaga dla dosyć ponurej historii z papugą.
Uczciwie mówiąc, drugi tom Bleacha jest dosyć nudny; ot, takie sobie dziabanie mniej lub bardziej upartych hollowów, nijak się mające do zasadniczej fabuły, przeplatane w drugiej części licznymi wstawkami humorystycznymi. Gdybym nie znał tej mangi z „innych źródeł” (by zacytować tłumacza), zapewne na tym etapie bym odpadł, uznając recenzowany tytuł za jeszcze jednego sztampowego shounena. Dopiero z perspektywy czasu widać, jak pewne elementy, na razie jedynie zasygnalizowane, przyczyniły się później do popularności komiksu.
Wydawniczo recenzowany tomik stoi na przyzwoitym poziomie, charakterystycznym dla nowszych edycji mang JPF. Pewien problem może sprawiać jedynie zlewanie się wyrazów w dymkach, co skutkuje niekiedy dziwnymi zbitkami w rodzaju „dłemtamza” na stronie 80. Poza tym drobiazgiem komiks czyta się bardzo dobrze; błędów ani nawet literówek nie wykryłem, przetłumaczone zostały też wszystkie onomatopeje. Podobnie jak poprzedni, drugi tom kończy się posłowiem Pawła Dybały, w którym tłumacz wyjaśnia, w jaki sposób przetłumaczył japońskie nazwy własne i specjalistyczną terminologię. Tym razem nie znajdziemy tu rewelacji, które by mogły ściągnąć fanowskie gromy na głowę tłumacza. Tomik nie zawiera też żadnych reklam.