Bleach
Recenzja
Historia o Arrancarach mogła być naprawdę udanym finałem dla całego Bleacha, zgrabnie wieńczącym tę w sumie niezłą mangę shounen. No, ale nie zabija się kury znoszącej złote jajka, więc Kubo Tite zaczął tworzyć kolejną część tej opowieści, którą otwiera czterdziesty dziewiąty tomik cyklu.
Końcówka tomu czterdziestego ósmego mogła sugerować, że dla Ichigo pożegnanie się z mocami Strażnika Śmierci będzie traumą. Tymczasem okazuje się, że nic podobnego, chłopak doskonale dał sobie z tym radę, żyje jak zwyczajny nastolatek i daleko mu do rozpaczania nad tym, co utracone. Oczywiście nie wszystko wokół wróciło do całkowitej normalności – Uryuu nadal poluje na Hollowy, a dziedzictwo Kurosakich zaczęło ujawniać się u Karin. Teraz to ona widzi dusze, identycznie jak Ichigo na początku mangi. Sam zainteresowany jednak pozostaje nieco z boku i zachowuje dystans wobec wydarzeń związanych ze światem, którego nie jest już częścią.
Serio, bardzo bym się cieszył, gdyby autor zrobił jeden lub dwa tomiki w tej konwencji, pozwalając przez pewien czas bohaterom być po prostu sobą w normalnym życiu i rozwijając ich relacje. Te bowiem wydają się nie ulegać aż tak istotnym zmianom, choć np. zauważalny jest pewien dystans narastający między Ichigo a Tatsuki, w miarę jak Orihime patrzy na głównego bohatera coraz bardziej romantycznie. Tatsuki zdaje sobie z tego sprawę i chyba nie bardzo ma ochotę być piątym kołem u wozu. Po zafundowaniu bohaterom rocznego przeskoku czasowego widać też, że obie siostry Ichigo powoli dorastają i Karin ma pewne trudności z radzeniem sobie z nowymi zdolnościami (u Yuzu na razie ich nie widać). Główni bohaterowie zdali do ostatniej klasy liceum i poza nauką podejmują też prace dorywcze – Orihime w piekarni, Chad na budowie, zaś Ichigo w nader specyficznej firmie, prowadzonej przez cokolwiek choleryczną szefową.
Niestety, w ten świat dość szybko wchodzą nowe postaci, obdarzone na dodatek supermocami. Oznacza to, że całą codzienność szlag trafia, a zaczyna się kolejna karuzela przygód. Z jakichś powodów nowi bohaterowie wydają się zainteresowani Ichigo oraz jego ojcem, ale, co ciekawe, nie jest to jednoznacznie wrogie podejście. Summa summarum, finał tomiku przynosi deklarację, która zapewne miała być zaskakująca, ale w moim odczuciu pozostaje dość oczywistym wnioskiem. Tym samym rozpoczyna się oficjalnie historia o Fullbringerach.
Pierwszą połowę tego tomu czytało się świetnie, zwłaszcza gdy mogliśmy się przekonać, że Ichigo, mimo braku mocy, nadal nie unika bijatyk (zupełnie jak w początkach historii). Szkoda, że nie pokazano trochę więcej jego nowych „zawodowych” obowiązków, gdyż tu wyczuwam niezły materiał na wątki humorystyczne. Jestem trochę zaskoczony, że przez ten cały długi czas Ichigo i Isshin nie znaleźli więcej czasu, aby sobie pogadać i wszystko wyjaśnić, zwłaszcza jeśli chodzi o Isshina i jego przeszłość, która nadal pozostaje dla czytelnika zagadką.
Okładka tomiku zapowiada wyraźnie, że zaczyna się coś nowego. Po pierwsze, zmiana koloru logo, po raz pierwszy w dziejach serii, po niemal pięćdziesięciu tomach. Po drugie, symbol wydawcy został przeniesiony do góry, znikła też informacja o ograniczeniu wiekowym i napis „edycja polska”. Zwłaszcza pomysł wyrzucenia tej niezbyt fortunnej informacji wiekowej uważam za krok w dobrą stronę. Na samej okładce widzimy Ichigo – po raz trzeci już w dziejach Bleacha, acz wyraźnie w nieco innej konwencji graficznej niż zwykle.