Bleach
Recenzja
Ichigo nie ma w tym tomiku lekko. W zasadzie rzadko kiedy główny bohater mang shounen ma łatwo i z górki, ale nawet jak na te standardy tu dostaje mu się dość mocno. Czemu o tym wspominam na starcie? Bo z pewnym żalem dostrzegam, że cała ta historia o Fullbringach ma jeden poważny feler – jakoś nie potrafi mnie wciągnąć W efekcie, choć głównego bohatera spotyka sporo nieszczęść, jest mi to zwyczajnie obojętne.
No dobra, do rzeczy – Ichigo dalej trenuje z Ginjo, docierając w zasadzie do ściany. I dopiero przyciśnięty do niej, jak to już nieraz bywało, dokonuje kolejnego przejścia na wyższy poziom, wydobywając z siebie wreszcie Fullbring. Wydawać by się mogło, że to załatwia sprawę, nasz bohater ma bajerancką moc, teraz już tylko wystarczy znaleźć bossa, sklepać mu tyłek i po zabawie. Doprawdy?
W tym tomiku Tsukishima ma wreszcie sposobność, aby się wykazać. Do tej pory wyglądał na takiego, co to chodzi, straszy groźną miną i aurą tego złego, ale w gruncie rzeczy nie zrobił nic, co by faktycznie znamionowało jakąś potęgę. Teraz się to zmienia i przekonujemy się, jak groźna i skuteczna jest moc, którą włada. Acz sądzę, że nie tylko mnie przyszło do głowy, że posiadacz takiej umiejętność mógłby wykorzystać ją o wiele sensowniej, niż po prostu tłukąc się z innymi. Ze wszystkich bohaterów, jacy dotąd się przewinęli przez karty Bleacha, temu chyba najłatwiej przyszłoby zdobywanie władzy nad światem. No, ale autor musiałby o tym pomyśleć…
Połowa pięćdziesiątego drugiego tomu Bleach składa się ze zwrotów fabularnych i niespodzianek, zupełnie jakby autor chciał zrównoważyć nieco mniej ciekawe, „treningowe” wątki, jakimi ostatnio nas karmił. W efekcie główny zły sobie szaleje, a Ichigo raz po raz okazuje się wobec niego bezsilny. Oczywiście, zgodnie ze schematami gatunku, w momencie kiedy będzie już bardzo, ale to bardzo źle, musi przybyć kawaleria – i nie inaczej jest tutaj.
Mam szczerą nadzieję, że finał tego tomiku oznacza końcówkę całego wątku związanego z Fullbringami. Teraz jeszcze tylko jakaś szybka finałowa walka i po zabawie. O ile rozumiem sens tej historii, jej początek nie był nawet taki zły, tak niestety rozwinięcie mocno kuleje. Zauważalne jest też, że o ile początkowo cały ten epizod miał pozwalać na pewne rozwinięcie postaci Chada, to autor chyba szybko o tym zapomniał, spychając tego bohatera na trzeci plan i znowu każąc wszystko robić Ichigo. Co tu kryć, dałoby się to zrobić lepiej, ale Kubo Tite chyba zwyczajnie nie chciało się już kombinować.
Okładka należy tym razem to Tsukishimy, co ma mocne uzasadnienie w fabule. Większą jednak ozdobą jest ilustracja na stronach 110–111, przedstawiająca sporą część obsady z różnych historii, radośnie imprezującą. Stoi to w pewnej opozycji do coraz skromniej rysowanych kadrów mangi, gdzie autor robi się wyraźnie leniwy, nie próbując już nawet udawać, że drugi czy trzeci plan szczególnie go obchodzą.