Bleach
Recenzja
Jeśli nie macie pamięci do twarzy bohaterów, to znajdziecie tym razem powód do radości, bowiem okładka trzydziestego tomu Bleach jest jedną z najbardziej spoilerujących w dziejach opublikowanych w Polsce komiksów japońskich. Jedyna nadzieja w tym, że postać na niej przedstawiona nie należała do istotnych i często pokazanych.
Ale do rzeczy – na starcie oglądamy kontynuację pojedynku Chada z Gantenbainne (serio, uważam, że Kubo Tite przesadza z wymyślaniem przesadnie dziwacznych imion arrancarów). Niestety, krótkie to i nieciekawe, ponieważ widać wyraźnie, że Chad jest fabularnie słabym ogniwem tej mangi, a autorowi brakuje pomysłu na tę postać. Bohater, który byłby dobrym uzupełnieniem drużyny w krótszej opowieści, w długiej ewidentnie się nie sprawdza, a jego małomówność i brak mocniejszych związków z pozostałymi powodują, że sprawia wrażenie dokooptowanego nieco na siłę, żeby ekipa głównego bohatera miała swojego „fizycznego”.
Zasadniczą część trzydziestego tomu zajmuje pojedynek Rukii z Aaroniero Arruruerie (czy ja coś mówiłem o imionach tego Aizenowego towarzystwa? Nie wierzycie? To teraz spróbujcie przepisać powyższe z pamięci…). O walce, choć kluczowej dla tego tomiku, nie mogę napisać niestety zbyt wiele, gdyż naraziłbym się na zarzuty zdradzania zbyt istotnych informacji – nawet jeśli sam autor w zasadzie zrobił to już na okładce. Starcie jest długie, odpowiednio dramatyczne i tylko jego zakończenie pozostawia pewien niedosyt. Dostajemy też retrospekcję z czasów młodości bohaterki, w moim odczuciu niewiele wnoszącą do jej wizerunku.
Na swój sposób urocze jest spotkanie Renjiego z Szayelaporro (już nic nie mówię o imionach…), gdyż „mózg” ekipy Aizena ma do czynienia z bohaterem, który do szczególnie lotnych nigdy nie należał, zaś wsparcie ze strony Dondochakki nie wydaje się tu specjalnie przydatne. Niemniej, choć w tym starciu Renji nie jest na uprzywilejowanej pozycji, nie skreślałbym go od razu – jednakże rezultat tego spotkania poznamy dopiero w trzydziestym pierwszym tomie.
Nieco miejsca poświęcono rozgrywającym się poza polem walki wydarzeniom. Ulquiorra spotyka się z Orihime, zaś jego beznamiętność sprawia, że nasza opanowana i miła zwykle bohaterka po raz pierwszy traci nad sobą kontrolę i daje komuś po pysku. Gin nadal robi to, co potrafi najlepiej, czyli knuje, zaś na scenie pojawia się kilku kolejnych arrancarów, jeden w drugiego o imionach wymyślanych chyba na ostrej fazie albo kacu.
Fabuły ten tom do przodu nie popchnął, dwie walki się skończyły, kolejna się toczy, a przed nami jeszcze jedna, biorąc pod uwagę postaci – być może decydująca, jeśli chodzi o ten etap historii. Wydarzenia tak zdecydowanie utknęły w świecie hollowów, że nie ma już niestety miejsca na pokazanie świata ludzi ani Soul Society. Liczę, że w kolejnym tomie wydarzy się coś, co da fabule kopa lub zmusi ją do wykonania zwrotu. Mam nadzieję, że się nie przeliczę…
O okładce pisałem już wcześniej – uważam, że autor źle zrobił, umieszczając na niej postać, której pojawienie się miało być dla czytelnika niespodzianką. Ale w sumie Kubo Tite ma opinię tak zwanego „trolla”, więc… Tomik pozbawiony jest tym razem jakichkolwiek dodatków. Na końcu znajdziemy kolejną stronę z uwagami tłumacza oraz ciekawostkę, czyli reklamę wznowienia mangi Dr. Slump – chyba pierwszy taki przypadek w dziejach wydawania japońskiego komiksu w Polsce.